Oda ku swojskości, czyli „skakanie” po stadionach

Kopanina na piachu zamiast Placu Św. Piotra? Dla groundhopperów wybór jest prosty. Stadionowa turystyka staje się w ostatnich latach coraz bardziej popularna.


Jeszcze parę lat temu informacje o tym, co dzieje się w niższych ligach piłkarskich, były bardzo zdawkowe. Istniały osoby związane z danymi klubami, kibice, jacyś lokalni pasjonaci, ale na szerszą skalę trudno było mówić o większej społeczności czy organizacji. Rzeczywistość – jak w prawie każdym aspekcie – zmienił internet oraz pojawienie się terminu groundhopping.

Skacząc po stadionach

– Trudno mi określić, kiedy usłyszałem o nim po raz pierwszy. Ja osobiście tego pojęcia w ogóle nie lubię, bo źle brzmi. Preferuję polską wersję: turystyka stadionowa – powiedział nam pochodzący z Tychów i znany wszystkim jako kibic Rafał jeden z tych, który w popularnej nomenklaturze może być nazywany groundhopperem, Czyli kim właściwie?

W wolnym tłumaczeniu można by powiedzieć, że skaczącym po boiskach. Ground – to po angielsku stadion, boisko; hopper – skoczek. Obecnie termin jest kojarzony z osobami, których hobby jest uczęszczanie na jak największą liczbę meczów, niezależnie od szczebla rozgrywkowego. Ba! Najczęściej chodzi tutaj o najniższe ligi, sport amatorski, można wręcz powiedzieć, że wiejski, gdzie z wiadomych przyczyn króluje piłka nożna. W Polsce piłkarskich drużyn zrzeszonych w Polskim Związku Piłki Nożnej jest blisko 7 tysięcy.

O historii groundhoppingu i faktycznym jego powstaniu wiadomo bardzo mało, co właściwie nie może dziwić, ponieważ ludzie na mecze chodzili od samego początku istnienia sportu. W obecnym rozumieniu, jako turystyki polegającej na zwiedzeniu jak największej liczby boisk i stadionów, zrodził się najpewniej w Wielkiej Brytanii w latach 70. ubiegłego wieku, w kolejnej dekadzie zyskując popularność również w Niemczech.

Obecnie uważa się, że groundhopping świetnie ma się także w Holandii, Belgii oraz Norwegii. W krajach tych istnieją różne organizacje zrzeszające sympatyków turystyki stadionowej. Nie chodzi tu tylko o stawianie sobie wyzwań czy stosowanie się do sztywnych zasad, ale także o najzwyklejszą w świecie pomoc. W Polsce społeczność groundhopperska również istnieje, lecz trudno mówić o jakimś faktycznym zrzeszaniu czy narzucaniu reguł.

Wszyscy do Walii!

– Poprzez piłkę da się poznać mnóstwo ludzi, a narzędzie jakim jest Twitter to potęga. Ma człowiek zaproszenia na mecze od ludzi z Podlasia, z Warszawy czy Wrocławia i to jest fajne, że można się spotkać i dzielić tę pasję razem – twierdzi kibic Rafał, a w swoim stanowisku nie jest odosobniony.

Mieszkający w Raciborzu Jacek Bula regularnie wykracza poza polską granicę. Swoje podróże skupia głównie na własnej, szeroko pojętej okolicy, także w województwie opolskim oraz w kraju morawsko-śląskim po stronie czeskiej. Wśród swoich znajomych ma groundhopperów chociażby z Niemiec czy Czech.

Jedzenie na meczu ósmej lidze czeskiej potrafi stać na bardzo wysokim poziomie! Tutaj Slavia Opawa. Fot. Jacek Bula

– Zawsze myślałem, że tylko ja jestem taki głupi i jeżdżę na takie mecze. A tu się okazało, że są inni ludzie z tym samym hobby. Ostatnio pisałem z chłopakiem z czeskiego Hawierzowa, rozmawialiśmy o Baniku Ostrawa, dopytywał o różne inne informacje, więc czasem nawet i zagranicą można spotkać kogoś, kto interesuje się tym samym – zauważa założyciel strony „Trzi rogi elwer”.

Na Wyspach Brytyjskich społeczność piłkarskich turystów jest na tyle rozwinięta, że w Walii ma miejsce coroczne (rzecz jasna w warunkach niewirusowych) wydarzenie zwane „Welsh Groundhop”. Jest ono związane z piątym szczeblem ligowym i rozgrywkami Gwenty County League, kiedy spotkania nie są rozgrywane tylko w sobotę, a rozkłada się je na czas od piątku do poniedziałku.

Jest to ukłon w stronę groundhopperów z całej Wielkiej Brytanii, którzy zjeżdżają się wtedy do południowej części Walii, by móc zobaczyć jak największą liczbę pełnych spotkań. Istnieje także tzw. Klub 92, zrzeszający osoby, którym udało się zobaczyć spotkania na stadionach wszystkich 92 profesjonalnych angielskich klubów (tj. występujących w czterech najwyższych ligach). Nieformalny Klub został założony w 1974 roku.

Na Pucharze Watykanu

W Polsce tego typu wydarzeń jak na razie nie ma, społeczność groundhopperów jest zaś powiązana w znacznie luźniejszy sposób. Moda na turystykę stadionową pojawiła się tak naprawdę dopiero w ostatnich latach, a za największego jej propagatora można uznać Radosława Rzeźnikiewicza, który w 2012 roku założył na YouTube kanał o nazwie „Kartofliska”.

– Jeżdżenie na mecze uwielbiałem, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że to generalnie dość głupie. Chciałem, by coś z tego wynikało, więc zacząłem to nagrywać – wspomina założyciel kanału. Początkowo do sieci wrzucał głównie gole, które oglądali przede wszystkim sami ich strzelcy, ale z czasem „Kartofliska” przekształciły się w sportowo-turystyczno-satyryczny program, w czym Rzeźnikiewiczowi pomogło jego doświadczenie z pracy w telewizji.

– Potrzebny był jakiś prowadzący, a ja się do tego kompletnie nie nadaję. Tu przydało się moje telewizyjne doświadczenie. Z kolegą specjalizowaliśmy się akurat w „ujarzmianiu” bardzo słabych prowadzących, siłą wciskanych do tej roli. I pojawiła się myśl, że skoro w telewizji pracuję z osobami tak samo beznadziejnymi w prowadzeniu jak ja, to może uda się to zmontować w taki sposób, żeby nie było tego widać.

Spróbowałem ze sobą i się zaczęło – śmiał się „Rzeźnik”, który nie zwiedza tylko boisk w „swojej” Warszawie, ale też w całej Polsce i Europie, docierając do blisko 50 krajów, w liczeniu czego już się pogubił. – Kiedyś miałem ciśnienie na liczby, ale na szczęście znormalniałem, gdy doszło do 230 meczów w 15 państwach w ciągu roku – wspomina.

Jego kamera była nie tylko w krajach takich jak Hiszpania, Włochy, Rumunia czy Azerbejdżan, ale i… Watykan, na spotkaniu o tamtejszy puchar. – Najfajniejsze i najbardziej szalone wypady to zawsze będą te, które nie nadają się do publikacji – ucina z uśmiechem nie wchodząc w szczegóły.

Przede wszystkim swojskość

Groundhopping jest obecnie kojarzony z rozgrywkami na najniższym szczeblu rozgrywkowym. Stadionowi turyści w wielu przypadkach ograniczają, czy wręcz omijają duże obiekty i znane futbolowe marki. Najtrafniejszym słowem, które przewija się w ich doświadczeniach, jest lokalność.

Większość ludzi jadąc zagranicę, wkładając w to niemałe pieniądze, skupia się na najgłośniejszych zabytkach, najpopularniejszych miejscach itp. Groundhopperzy preferują te miejsca, w które zwykli turyści nie docierają, a które najlepiej oddają duszę danego miejsca, regionu, kraju.

– Zaczęło się od niższych lig tyskich, gdzieś 10 lat temu. Chodziło się na Zetki czy JUWe, a później człowiek postanowił zobaczyć, jak to wygląda dalej: Katowice, potem reszta Śląska. Fajnie zobaczyć, jak wygląda piłka gdzieś indziej, bo nie da się ukryć, że jest to jakiś element kultury. Ktoś kiedyś powiedział mi: co można zobaczyć bardziej lokalnego od lokalnego futbolu? I to jest właśnie taka esencja.

Wiadomo, że było się na większych derbach w różnych krajach europejskich, ale zawsze można dołożyć do tego jakiś mniejszy mecz, z każdego da się coś wyciągnąć. Między niższymi ligami w Polsce a zagranicą jest duża różnica. We Włoszech często można spotkać boiska z nawierzchnią, którą jest… typowy piach. Sam piasek, nie ma ani jednego źdźbła trawy! – opowiada kibic Rafał.

Tyszanin swoje podróże rozpoczął w młodości, stawiając sobie za cel zwiedzenie wszystkich krajów Europy przed 30. urodzinami. Początkowo nie chodził na mecze, ale gdy do wyjazdów dołożył futbol, inne zabytki przestały go interesować.

– Przed pandemią byłem w Rzymie. Wiadomo, że zahaczyłem o jakieś Koloseum, ale nie lubię zatłoczonych miejsc. To nie jest przyjemność iść coś zobaczyć i spotkać kilkutysięczny tłum, który chce zobaczyć to samo. Można iść na mecz i poznać to, czym ludzie żyją lokalnie. Futbol na szczeblu centralnym jest bardziej skomercjalizowany, nie można wnieść sobie piwa we własnym zakresie, a w niższych ligach nikt nikogo na wejściu nie obmacuje. To są takie szczególiki, a dobrym słowem, żeby to określić, jest swojskość – dodaje.

Śląskie bogactwo

– Znam chłopaków, którzy jeżdżą tylko na najwyższe ligi – opowiada Jacek Bula. – Znam też takich, którzy jeżdżą na drugi koniec świata. Ja preferuję te A, B, C – klasowe drużyny, w ramach hasła „against modern football”. Samą przyjemność sprawia mi bycie w jakiejś wiosce, gdzie jest 15 osób. To wiąże się też z psychicznym odpoczynkiem od pracy, siedząc bez stresu przy piwku i kiełbasie, co lubię robić.

A jak to wygląda w innym przypadku? Jadę na Górnika Zabrze. Zanim tam dojadę, muszę przebić się przez całe miasto, potem przez 20 minut szukać parkingu, denerwuje mnie to, stresuje i… po co? Tutaj jadę sobie na luzie, relaksuję się – zauważa Bula, który, jak sam ostatnio policzył, był już grubo na ponad 400 boiskach.

Piast Stopnica (świętokrzyska okręgówka) może poszczycić się tym, że tuż obok jego boiska stoi XIV-wieczny zamek wybudowany przez Kazimierza Wielkiego! Fot. Jacek Bula

– Nie gardzę innymi rejonami, choć wyznaję zasadę, że po co mam jechać na drugi koniec świata, skoro 30 kilometrów dalej jest boisko, na którym jeszcze nie byłem? My, na Śląsku, jesteśmy w super miejscu. Gdy rozmawiam z kolegami z innej części Polski i ktoś jest, załóżmy, z kujawsko-pomorskiego, to ma dookoła 10 drużyn.

Ja mam w pobliżu z 200-300! – cieszy się raciborzanin, który przy okazji swoich lokalnych wyjazdów stara się także kolekcjonować unikalne klubowe odznaki. Ma ich już obecnie ponad 1200, a – jak sam twierdzi – lata spędził w bibliotekach i archiwach, ponieważ jego pasją jest także historia futbolu w jego okolicy.

– Oczy miałem właściwie wyciągnięte na zewnątrz, a jak wychodziłem z biblioteki to z 10 minut musiałem siedzieć na ławce, żeby wzrok przyzwyczaił się do normalnego światła – wspomina biblioteczne posiadówki Bula.

– Jadąc zagranicę fajnie jest zobaczyć coś lokalnego, co nie jest nastawione na turystów. Mecze niższych lig turystów nie przyciągają, chodzą tam tylko ludzie lokalni, stadiony też są umiejscowione zazwyczaj na uboczu, a obok… stoją lokalne knajpy. Czego chcieć więcej? – pyta retorycznie Rzeźnikiewicz, który także wyznaje zasadę „against modern football”, czyli „przeciwko współczesnej piłce nożnej”.

Byle nie do Kazachstanu

W krajach „prekursorskich” groundhoppingu turyści często trzymają się sztywno określonych zasad. Tymi najpopularniejszymi, które pozwalają uznać mecz za „zaliczony”, są zobaczenie go od pierwszego do ostatniego gwizdka, z uwzględnieniem tego, że musi to być spotkanie oficjalne, tj. ligowe lub pucharowe. Głównie chodzi też o drużyny seniorów, choć tak po prawdzie każdy uprawia tę turystykę tak, jak lubi.

– Ja wyznaję zasadę, że nie należy ograniczać się żadnymi regułami czy definicjami. Niech każdy uprawia tę turystykę tak, jak lubi. Ja jedynie oglądam mecz od pierwszej do ostatniej minuty. Kiedyś jeździłem na jakieś połówki spotkań, ale z czasem uznałem, że to nie ma sensu, bo później okazywało się, że w poprzednim meczu padły jeszcze trzy bramki – śmieje się Jacek Bula, a podobne stanowisko wyznaje kibic Rafał.

– Dla mnie to kwestia indywidualna. Niektórzy lubią zobaczyć rocznie 200 meczów, inni 50. Groundhopping jest fajny, bo każdy interpretuje go na własny sposób. Robi, co chce i najważniejsze, żeby sprawiało mu to przyjemność. Jeśli komuś daje radość pójście na mecz i zrobienie 300 zdjęć to okej, jeśli lubi iść na mecz i wypić 3 piwa, to też jest fajnie. Ja nie widzę żadnych przeciwwskazań. Mecz ma przede wszystkim sprawiać przyjemność i tyle.

W Bestwinie piłkarze na mecz wychodzili ze… sklepu motoryzacyjnego. Fot. Kibic Rafał

Idę, bo chcę, a nie dlatego, że ktoś mi każe. Wiadomo, że jak jadę na mecz, to chcę go zobaczyć od pierwszej do ostatniej minuty, ale nie mam żadnego ciśnienia. Notuję to sobie, robię statystyki na własny użytek, ale tylko tyle – twierdzi tyszanin. Jak zresztą sam zauważa, groundhopping nie ogranicza się tylko do soboty i niedzieli.

On zaczyna się już w poniedziałek, od przeglądania terminarzy, w kolejnych dniach dochodzi do tego planowanie logistyki, a wszystko to w otoczce codziennej pracy i życia rodzinnego. Dopiero potem przychodzi weekend.

– Jedyną zasadą, jaką się teraz kieruję, to że jadę tam, gdzie naprawdę chcę. Póki co nie mam najmniejszej ochoty jechać na mecz do Kazachstanu i jak mi się nie zachce, to tam nie pojadę, choćby miał to być ostatni kraj na liście do „odhaczenia”. A czym jest dla mnie groundhopping? Najkrócej mówiąc, to ustawianie swojego życia tak, aby oglądać mecze. Jeśli zaczynasz rezygnować z czegoś, co zazwyczaj robiłeś, po to aby pojechać na jakiś „piździawkowaty” mecz, to witamy wśród groundhopperów! – opisuje dosadnie Rzeźnikiewicz.

Informacje z baru

Stadionowym turystą może być tak naprawdę każdy, bo wystarczy po prostu wyjść z domu i iść na najbliższe boisko. Wiadomości o tym, gdzie i kiedy jest rozgrywany jakiś mecz, można znaleźć dzisiaj właściwie wszędzie. Można szukać na stronach PZPN-u czy regionalnych Związków, ewentualnie na najbardziej przejrzystym, niezawodnym portalu 90minut.pl.

Amatorskie kluby piłkarskie także wyciągnęły rękę do kibiców i w wielu przypadkach sprawnie prowadzą własne profile w mediach społecznościowych, co jest dużo prostsze i szybsze niż utrzymywanie osobnej strony internetowej. Łatwiej też dotrzeć do ludzi, których wraz z upływem kolejnych pokoleń jest na Facebooku czy Twitterze coraz więcej. Jeszcze paręnaście lat temu tak wygodnie nie było.

– Wtedy jeżdżenie było utrudnione, bo nie było zbyt wielu informacji, gdzie i kiedy się te mecze odbywają – wspomina Bula, który początek swoich stadionowych przygód datuje na lata 80.

– O spotkaniach dowiadywało się od innych kibiców czy w różnych barach, bo w prasie i telewizji nic właściwie nie było. Dużym przełomem było pojawienie się internetu, który dał znacznie większe możliwości. Dla mnie było to ważne przede wszystkim pod kątem wyjazdów do Czech – dodaje. Coraz większa liczba groundhopperów z całego świata udostępnia w internecie różne materiały ze swoich wyjazdów, z miejsc i meczów, na które profesjonalne media nie docierają.

W Chudowie niedaleko Gliwic trybuna przyjeżdża na mecze sama. Fot. Kibic Rafał

A w czym niższe ligi są lepsze od rozgrywek na szczeblu centralnym? Założyciel „Kartoflisk” odpowiada krótko, w swoim stylu: – Niedługo wszyscy się przekonają, gdy po epidemii koronawirusa futbol na najwyższym poziomie upadnie i zostanie czysta amatorka! – Kolejne miesiące pokażą, czy jego wizja okaże się prawdziwa.


Na zdjęciu: Jezioro, grill oraz… flaga Litwy. Taki klimat bywa na boisku Dębu Paszkówka.

Fot. Kibic Rafał