Odwrócić czas…

Nic nie zmieniłbym na swojej sportowej drodze, ale żałuję, że nie mogę jej powtórzyć – mówi olimpijczyk z Calgary, Krzysztof Podsiadło.


A dlaczego się spotykamy? – pyta na przywitanie nasz rozmówca i po chwili dodaje: – W kronikach klubowych było wielu zawodników z większymi trofeami, zasługujących na zainteresowanie mediów.

Więc dlatego: 5 krajowych tytułów mistrzowskich, reprezentant Polski, uczestnik igrzysk w Calgary ’88 , a na dodatek nie tylko hokeista i trener, ale również ojciec byłego już hokeisty, a teraz 2. trenera Energi Toruń, Łukasza, oraz teść Tomasza Kozłowskiego, kapitana Zagłębia Sosnowiec. Krzysztof Podsiadło, bo o nim mowa, patrzy spod oka i kontynuuje lakonicznie: – Nadal mnie nie przekonujesz, bo tych mistrzostw kraju tak naprawę miałem… 4,5. By ostatecznie namówić go do rozmowy, trzeba było użyć najmocniejszych argumentów. Nie każdy jest dziadkiem-olimpijczykiem i to trzech dorodnych wnuczek: Wiktorii (9 lat), Zuzi (7) oraz Mii (5). – No, rzeczywiście ten argument mnie przekonuje – śmieje się Krzysztof i zdradza, przynajmniej po części, pewne fragmenty swojego sportowego życiorysu.

Szmery w sercu

Czy można nie spróbować poślizgać się na lodzie jeżeli patrzy się na lodowisko z mieszkania rodziców? Odpowiedź wydaje się oczywista.

– Zacząłem od figurówek, ale to był tylko epizod – zastrzega się nasz bohater, jakby się wstydził pierwszych kontaktów z lodową taflą. – Nauczyłem się jeździć na łyżwach jako 5-latek w sekcji figurowców. Jednak szybko przeniosłem się do hokeja. W domu nie było tradycji sportowych, nikt mną nie kierował, ale bliskość obiektu sprawiła, że byłem codziennym gościem na lodowisku. I tak jest do teraz. Kiedy zaczynałem, rodzice byli zadowoleni, że jestem pod kontrolą trenerów, bo sami byli zajęci pracą zawodową i nie mieli czasu pilnować co też ich syn porabia po lekcjach. Byłem zafascynowany i miałem okazję przebywać w grupie m.in. z braćmi Krzyśkiem i Jarkiem Morawieckimi, Markiem Cholewą czy Jarkiem Frączkiem.

Trenowaliśmy pod kierunkiem Artura Hartmana, a później Mariana Kaszyńskiego. To była grupa nieźle zapowiadających się chłopaków. Dostałem powołanie do reprezentacji juniorów na zgrupowanie w Giżycku, które było poprzedzone badaniami lekarskimi. I wykryto u mnie szmery w sercu. Wróciłem z Giżycka, przestałem trenować, ale nadal kręciłem się wokół lodowiska. I, oczywiście, nie obyło się bez wizyt w gabinetach lekarskich. W Zagłębiu pojawił się trener Tadeusz Bulas z Janowa, którego znałem z występów w reprezentacji województwa na spartakiadach młodzieży. Trener mnie zapyta dlaczego tak się szwendam zamiast trenować. Wyjaśniłem mu dlaczego moja przygoda hokejowa ledwo co rozpoczęta już się zakończyła.

Na szczęście trener poprzez jakieś swoje koneksje sprawił, że wylądowałem w Ochojcu w szpitalu specjalistycznym. Dwutygodniowy pobyt w szpitalu, potem kolejne badania i lekarza jednak radzili: daj sobie spokój z wyczynowym uprawianiem sportu. Po kilku miesiącach chodzeniach po lekarzach, w końcu dostałem zgodę wojewódzkiej przychodni sportowej na uprawianie sportu.

Szatnia pełna gwiazd

Można sobie tylko wyobrazić 18-letniego chłopaka, który otrzymuje powołanie do kadry seniorów Zagłębia. A tam roi się od ówczesnych gwiazd. Wiesław Jobczyk, Andrzej Zabawa, bracia Wiesław i Leszek Tokarzowie, Marek Marcińczak, Stanisław Klocek, Henryk Pytel czy Krzysztof Ślusarczyk – to tylko nieliczni z dream teamu, jak nazywano wówczas Zagłębie.

– Do niedawna patrzyłem z boku na reprezentantów kraju, olimpijczyków, aż tu nagle jestem z nimi w szatni i za chwilę mam z nimi trenować. Byłem zahukany ile wlezie, ale jakoś powoli się oswajałem z nową sytuacją. Trener Mieczysław Chmura ustawił mnie w ataku z braćmi Tokarzami, którzy odpowiednio mną kierowali i co rusz podpowiadali. Byli moim przewodnikami. Mój ligowy debiut wypadł w 1980 r. w Nowym Targu i chyba zaliczyłem asystę przy golu moich szefów z ataku. Od zawsze przy takich sytuacjach powtarzam, że mój udział w pierwszym tytule mistrzowskim Zagłębia był zaledwie epizodem. Grałem mało, ale trudno się dziwić, skoro skład był tak silny, a ja byłem juniorem.

Sosnowiecki „Cosmos”, bo i tak nazywano Zagłębie, w latach 80. odgrywał jedną z wiodących ról. Hokeiści byli „oczkiem w głowie” prezesa Jana Rodzonia i byli hołubieniu pod każdym względem.

– Ani jeden tytuł mistrzowski nie przyszedł łatwo, nawet w tych sezonach, w których mieliśmy sporą punktową przewagę – podkreśla nasz bohater. – Gdy zmieniono system rozgrywek i doszedł play off (w sezonie 1983/84 – przyp. red.) było jeszcze trudniej. W rywalizacji z najsilniejszymi trzeba było się mocno sprężać, bo wszyscy oczekiwali zwycięstw. Mieliśmy też przygodę w europejskich pucharach, ale przerwaną stanem wojennym… Wygraliśmy dwumecz z holenderskim zespołem, ale do Finlandii już nie było nam dane jechać.

Debiut i… przerwa

Krzysztof Podsiadło ma 86 występów i 6 goli w biało-czerwonych barwach oraz występ w igrzyskach olimpijskich oraz w 5 mistrzostwach świata (w tym 2 razy w najsilniejszej grupie A).

– Trudno nie pamiętać debiutu gdy się ma niespełna 19 lat – powraca z uśmiechem do wspomnień olimpijczyk z Calgary. – W grudniu 1980 r. graliśmy z Rumunami w Bukareszcie i przegraliśmy 2:3, zaś w rewanżu zremisowaliśmy 3:3. A w 1982 r. zaliczyłem debiut w mistrzostwach świata w Klagenfurcie, zdobyłem gola (z Norwegami 12:3 – przyp. red.), ale tam niewiele zwojowaliśmy. A potem miałem kilka lat przerwy w występach reprezentacyjnych, ale trzeba byłoby zapytać o to trenera (nieżyjący już Emil Nikodemowicz – przyp. red.).

Piotr Majewski (z lewej) – dyrektor sekcji hokejowej Zagłębia, Krzysztof Podsiadło i Krzysztof Wojtanowski, kronikarz sosnowieckiego hokeja. Fot. archiwum KW

Powróciłem do reprezentacji w mistrzostwach świata grupy A w Moskwie. Występowałem w ataku z Romkiem Stebleckim i Bogdanem Pawlikiem, hokeistami Cracovii świetnie przygotowanymi fizycznie oraz dobrymi technikami. Musiałem wznieść się na wyżyny swoich umiejętności, by przypadkiem nie odstawać. W Moskwie odnieśliśmy historyczne zwycięstwo nad ówczesną Czechosłowacją 2:1, ale i tak nie uchroniliśmy się przed spadkiem. Zresztą, ta historia się powtórzyła w 1989 r. w Sztokholmie, bo znów musieliśmy opuścić grono najlepszych.

Kapelusz i płaszcz

Który sezon był dla Krzysztofa Podsiadły, pod względem sportowym, najbardziej udany? On sam i interesujący się tą dyscypliną nie mają żadnych wątpliwości. Sezon 1985/86 zakończony igrzyskami olimpijskimi w Calgary. Ten turniej pod względem sportowym mógł przejść do historii. Owszem, przeszedł, ale zupełnie z innego powodu. To mało chlubny i nie do końca wyjaśniony rozdział naszej reprezentacji. Nominacja olimpijska to pasowanie na sportowca z najwyższym znakiem jakości, choć w kronikach było wiele wybitnych postaci, które nie dostąpiły zaszczytu występu w olimpiadzie, ale o tym decydowały różne czynniki, często niezależne od nich.

– Nim znalazłem się Calgary, trzeba było wygrać rywalizacją z kolegami. O tym, kto zagra, miały zadecydować występy na Alasce (mecze z Norwegią 4:2 i Czechosłowacją 2:7 – przyp. red.). Ostatecznie z zespołem pożegnali się: Jacek Zamojski, Krzysztof Bujar i Jędrzej Kasperczyk. W Calgary grałem z Jarkiem Morawieckim oraz Romkiem Stebleckim i drużyna prezentowała się więcej niż przyzwoicie. A potem wybuchła afera dopingowa, która, moim zdaniem, ma wiele znaków zapytania. Znam Jarka od chłopaka i kto jak kto, ale on nie musiał wspierać się dodatkowymi dopalaczami.

Miał talent, a na dodatek popierał go pracą. Daję głowę, że Jarek nie brał żadnych niedozwolonych substancji. Wiem, że nie zostały zachowane właściwe procedury i o tym się mówiło przez wiele lat. Jednak sprawa nie została wyjaśniona. Do domu wracaliśmy ze sportowym kacem, ale to przecież zrozumiałe, bo przecież nie tak sobie ten turniej wyobrażaliśmy. Niemniej to czego doświadczyłem i zobaczyłem w Calgary przeszło moje oczekiwania. Ech, gdybym mógł cofnąć czas…

Z wielu pamiątek sportowych najcenniejsze są: kapelusz oraz płaszcz z olimpiady i te rzeczy są na honorowym miejscu i nietykalne w szafie.

Szwedzki przerywnik

Wraz ze zmianami ustrojowymi oraz społeczno-gospodarczymi kluby sportowe powiązane z zakładami przemysłowymi przeżywały spore kłopoty. Hokeiści Zagłębia po raz ostatni brązowy medal w sezonie 1989/90, a w grudniu tegoż roku śladu po hokeju ligowym w Sosnowcu już nie było. Krzysztof Podsiadło przy pomocy red. Jerzego Muchy i za sprawą Patricka Moerka, trudniącego się menedżerką, znalazł się w szwedzkim AIK Hoemoesand.

– Pojechaliśmy do Szwecji z całą rodziną, bo tak sobie życzył pracodawca. To był zespół prawie amatorski na poziomie III ligi. Niemniej starali się jak najlepiej prezentować i chyba raz awansowaliśmy albo też walczyliśmy o wyższy szczebel rozgrywek. To właśnie tam 5-letniego syna, Łukasza, i o rok młodszą córkę, Kasię, uczyłem jazdy na łyżwach. Nigdy nie naciskałem, by Łukasz został hokeistą. Interesował sportem, a potem pochłonęły go kolejne szczeble hokejowego wtajemniczenia. Najpierw był obrońcą, potem napastnikiem, by w końcu wrócić na obronę. Chyba jako defensor więcej mógł dokonać, ale nie mnie to oceniać. Teraz zaczyna jako trener i chyba ma do tego smykałkę, bo młodzież go lubi. Pracuje też jako drugi trener w Toruniu – wspomina szwedzki przerywnik nasz bohater.

Po przyjeździe ze Szwecji w 1993 r. jeszcze pojawił się na ligowych taflach, m.in. występował w Tysovii, Naprzodzie Janów, KKH Katowice czy Cracovii. Zaliczył aż 18 sezonów ligowych, 584 mecze i zdobył 205 goli. A potem pracował jako trener Zagłębia w różnych konfiguracjach personalnych, choć samodzielnie również kierował drużyną.

Cicho, sza…

– Żona, Mariola, była wiernym kibicem, ale to jeszcze za tamtych czasów – wyjawił szeptem Krzysztof. O Łukaszu już wspomnieliśmy, ale do rodziny dołączył kolejny hokeista, Tomasz Kozłowski. Córka Katarzyna poślubiła Tomasza, obecnego kapitana Zagłębia, i wraz z córkami jest bywalczynią meczów na Stadionie Zimowym.

– Gdy zbiera się rodzina przy stole, to o hokeju jest cicho sza. Owszem, od czasu do czasu, gdy zostajemy w męskim gronie, to wówczas ktoś rzuci jakąś uwagę o sytuacji z jakiegoś meczu, ale zaciekłych dyskusji nie ma. Staramy się wyciszać ten temat, by nie narażać się naszym paniom – mruży znacząco oka nasz rozmówca.

Co zmieniłby w swoim sportowym życiu, mając teraz tak bogate doświadczenie. Niemal bez zastanowienia odpowiada: – Nic! Gdybym tak mógł odwrócić czas i znów zagrać w mistrzowskiej drużynie Zagłębia czy też w reprezentacji kraju. Niestety, to nierealne – mówi na pożegnanie.

Podziękowania dla kronikarza sosnowieckiego hokeja Krzysztofa Wojtanowskiego za udostępnienie zdjęć z jego bogatej kolekcji.


Na zdjęciu: Kwartet sosnowiczan z sezonu 1989/90: Andrzej Wudecki (od lewej), Krzysztof Podsiadło, Jarosław Morawiecki i Jarosław Frączek.

Fot. archiwum Jarosława Morawieckiego