Oko w oko z gwiazdami

Marian Piechaczek nie żałuje ani jednego dnia ze swojej piłkarskiej przygody i ani jednej kropli potu wylanej na treningu oraz meczu.


Dla Mariana Piechaczka GKS Tychy okazał się prawdziwą odskocznią do piłkarskiej kariery. Tu wywalczył awans do ekstraklasy, sięgnął po wicemistrzostwo Polski i zadebiutował w europejskich pucharach. Nic więc dziwnego, że radlinianin, który z trójkolorowym trójkątem na piersiach grał pięć sezonów, na stałe wpisał się do kronik tyskiego sportu.

– Bardzo się cieszę, że z okazji 70-urodzin – nie wiem, kiedy ten czas minął – w Tyskiej Galerii Sportu miałem okazję spotkać się z przyjaciółmi i kibicami, którzy ciągle pamiętają i wspominają lata moich piłkarskich sukcesów – mówi Marian Piechaczek, urodzony 16 stycznia 1953 roku. – Droga do Tychów nie była jednak łatwa, bo 100 kilometrów dzielących mój rodzinny Radlin od Wesołej, bo tam mieliśmy większość treningów, trzeba było pokonywać autobusami. O godzinie 7.20 musiałem już być na przystanku oddalonym około 500 metrów od mojego domu. Najpierw jechałem do Jastrzębia, a stamtąd do Katowic, gdzie byłem parę minut przed dziewiątą. Przechodziłem na przystanek pod hotel Katowice i czekałem na „44”, żeby przez Mysłowice i Kosztowy dojechać do Wesołej.

Daleka droga

Natomiast do Tychów jeździłem najpierw z Radlina do Rybnika, a następnie pośpiesznym PKS-em Rybnik – Kraków i z przystanku na Starym Rynku spacerkiem szedłem na stadion. Miałem dużo czasu, bo ten autobus z Krakowa wracał po południu i o 14.20 wsiadałem do niego, żeby z Rybnika dojechać do Radlina i tak około 16.00 byłem znowu w domu. Później był obiad, spacer i przygotowanie do następnego dnia, bo rano trzeba było znowu wyruszyć w drogę. Miało to jednak swoje plusy, bo po pierwsze jestem domatorem, a po drugie obserwując kolegów spędzających samotnie w Tychach, gdzie dostali mieszkania, widziałem, że bardziej się męczą tą po treningową bezczynnością niż ja tymi godzinami spędzonymi w autobusach.

Dzięki tym podróżom uciekłem więc od tego, co mogłoby mi przeszkodzić w sportowym rozwoju, a noce spokojnie spędzone w domowym zaciszu pozwalały mi z pełnym zaangażowaniem brać udział w treningach i dobrze przygotować się do meczów. Pierwszy samochód kupiłem po roku grania w GKS-ie Tychy. Ojciec był moim żyrantem i dzięki temu na raty zostałem właścicielem dużego fiata. Dzięki temu pieniądze wydawane na dojazdy autobusami „wlewałem” do baku i mogłem wyjeżdżać z domu o 9.00, a wracałem o 13.00. Finansowo wydatki się więc równoważyły, a czasowo byłem 5 godzin do przodu.

Z III ligi do gwiazd

Zanim jednak dużym fiatem Marian Piechaczek wjechał do ekstraklasy był zawodnikiem Górnika Radlin, z którego wypłynął… przypadkowo. – Grałem w III-ligowym Górniku Radlin, z którego działacze tyskiego klubu chcieli pozyskać bramkarza Heńka Lewandowskiego – wspomina Marian Piechaczek. – Heniek jednak na rozmowy transferowe na zgrupowanie tyszan w Głubczycach pojechał ze mną, a w dodatku mnie polecił nasz trener Ernest Hawałek i tak zamiast bramkarza w Tychach znalazł się środkowy obrońca. Gdy przyszedłem na zajęcia do beniaminka II ligi, zostałem przywitany bardzo ciepło i serdecznie. Wszyscy zawodnicy GKS-u Tychy, włącznie z tymi najstarszymi i już znanymi, bo do takich należał Edek Herman, Alek Mandziara czy Ginter Piecyk, nie dali odczuć, że są gwiazdami, a ja jestem nowy.

Od razu zaproponowali żeby mówić im po imieniu i nie reagowali, gdy mówiłem im panie Edku, czy panie Alku. Dzięki temu ten przeskok był łatwiejszy. Oni chcieli żebyśmy się poczuli drużyną, że gramy w jednym zespole. Dzięki temu na boisku walczyliśmy wspólnie i zdobyliśmy awans do ekstraklasy, a w niej, graliśmy jak równy z równym z najlepszymi piłkarzami na świecie, bo przecież Polska w 1974 roku zdobyła trzecie miejsce w mistrzostwach świata, a wszyscy zawodnicy tej drużyny grali w naszej lidze. My jako beniaminek szybko uczyliśmy się rywalizacji z nimi.

Kuwejt i Siedziba Główna ONZ

– W dodatku ja miałem tę przyjemność wybiegania na początku spotkania na czele naszej drużyny jako kapitan i osobistego witania się z gwiazdami – kontynuuje Marian Piechaczek. – Miałem wtedy 21 lat i dopiero rok grałem w GKS-ie Tychy, ale koledzy, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, właśnie mnie powierzyli tę funkcję. Byłem przekonany, że po Heniu Tuszyńskim opaskę kapitana powinien przejąć ktoś z Tychów, na przykład wychowanek Jurek Kubica. Widocznie jednak swoją postawą na boisku i poza nim zdobyłem u kolegów takie zaufanie, że postawili na mnie. Uwierzyli, że jestem w stanie dobrze ich reprezentować, a ja starałem się ich nie zawieść. Dzięki takiemu podejściu nawet gdy wychodziliśmy na mecz w Pucharze UEFA z 1. FC Koeln, którego napastnikiem był król strzelców ledwo co zakończonych mistrzostw Europy Dieter Mueller, stawałem do pojedynków z nim z podniesionym czołem.

Niezapomniane były także wojaże. Na początku 1976 roku pojechaliśmy jako młodzieżowa reprezentacja Polski do Kuwejtu. Mam z tego wyjazdu pamiątkę w postaci… obrączek, bo będąc jeszcze kawalerem wykorzystałem okazję i kupiłem dla siebie oraz mojej narzeczonej „przepustki do małżeństwa”, a pierścionek zaręczynowy dla Joli kupiłem pół roku później w Gmachu Siedziby Głównej ONZ w Nowym Jorku. Ten mecz w Katarze przegraliśmy 1:3, ale nie daliśmy plamy w konfrontacji z zespołem prowadzonym przez legendę piłki, bo Mario Zagallo jako zawodnik w latach 1958 i 1962 zdobył z Brazylią dwukrotnie mistrzostwo świata, a w 1970 roku triumfował jako trener canarinhos.

Natomiast tournee po USA, na które pojechaliśmy już jako wicemistrzostwie Polski, okazało się miłym złego początkiem. „Przespaliśmy” bowiem za oceanem letnie przygotowania do sezonu ligowego i w efekcie spadliśmy z ekstraklasy. Z perspektywy czasu można więc powiedzieć, że ten amerykański luz, koncentrowanie się tylko na meczach z 1. FC Koeln okazały się zgubne dla zespołu i od 1977 roku cały czas czekamy na dzień, w którym nasi następcy znowu wejdą do ekstraklasy.

Mistrzostwo Polski

Marian Piechaczek na powrót w szeregi najlepszych polskich piłkarzy czekał jednak tylko rok, bo po sezonie 1977/78 spędzonym w II-ligowym GKS-ie Tychy wykonał krok w przód i na cztery sezony został zawodnikiem Ruchu Chorzów, w którym w 1979 roku zdobył mistrzostwo Polski. – W pierwszym sezonie w barwach Ruchu grałem wszystkie mecze od pierwszego do ostatniego gwizdka i ten tytuł mistrzowski mogłem świętować na całego – przypomina Marian Piechaczek. – Później jednak tych występów było coraz mniej, a w sezonie 1981/1982 zimą przyplątała mi się żółtaczka. W dodatku trener Orest Lenczyk uznał, że mając 29 lat jestem już za stary do jego drużyny i nie dał mi szansy powrotu.

Kiedy jednak po sezonie chciałem wrócić do GKS-u Tychy, to działacze Ruchu postawili zaporową cenę. Ustaliliśmy z tyskimi działaczami, że poczekamy aż chorzowianie „zmiękną”, ale gdy już rozpoczął się sezon, a ja ciągle nie byłem potwierdzony do gry, to nastąpił niespodziewany zwrot akcji. Znalazłem się jako widz na meczu Odry Wodzisław, która akurat weszła do II ligi. Gdy tak sobie stałem i oglądałem jej pierwszy mecz sezonu, podszedł do mnie mój wychowawca z radlińskiej szkoły Jerzy Draga. Zapytał co tu robię, a gdy się dowiedział, że jeszcze nie jestem zawodnikiem tyskiego klubu, to zapytał, czy chcę grać w wodzisławskim zespole. Odpowiedziałem, że przede wszystkim chcę grać, a nie czekać i następnego dnia delegacja Odry pojechała do Chorzowa.

Od ręki wodzisławianie uregulowali sprawy finansowe, a następnie przyjechali do mnie z informacją, że jutro mam się zgłosić na trening, bo jestem już zawodnikiem Odry i w niej grałem do końca kariery. Patrząc teraz na tamte lata mogę powiedzieć, że nie żałuję ani jednego dnia z mojej piłkarskiej przygody, ani jednej kropli potu wylanej w tamtym czasie, bo jako mały chłopak marzyłem, żeby jeździć po świecie i oglądać nowe miejsca. Interesowałem się geografią. Dużo czytałem o tym jak ludzie żyją w innych krajach i mogłem je zobaczyć dzięki temu, że byłem sportowcem. Jako młodzieżowy reprezentant Polski byłem nawet za kołem podbiegunowym, gdy graliśmy z Finlandią, czy na 94 piętrze wieżowca w Chicago, a przypomnę, że to były czasy, w których wyjazd do rodziny mieszkającej tuż za granicą w Czechosłowacji był problemem.

Szkoda mi tylko tego, że tak szybko zakończyłem karierę, bo w 1987 roku jako zawodnik Odry Wodzisław oficjalnie zawiesiłem buty na kołku. Na to miała wpływ kontuzja zerwania ścięgna Achillesa na pierwszych zajęciach przed nowym sezonem. Miłość do podróży jednak została. Ponieważ zakochałem się w byłej Jugosławii, a dzisiejszej Chorwacji i mam tam wielu przyjaciół, to odwiedzam ich każdego roku, podziwiając piękne widoki, które polecam każdemu. A jako jubilat życzę sobie w roku moich 70-urodzin, żeby dwa śląskie i dwa moje kluby, czyli GKS Tychy i Ruch Chorzów wróciły w tym roku do ekstraklasy. Wiem, że to marzenie jest na wyrost, ale marzyć zawsze można.


Na zdjęciu: Marian Piechaczek w towarzystwie kolegów z GKS-u Tychy świętował swoje 70. urodziny.

Fot. slzpn.pl