Opowieść o facecie, co przestał „się spinać”

Gwiazda? Nie… – wychowanek Sokoła Serock uśmiecha się, przecząco kręcąc głową. Ten etap ma już… za sobą. Był wtedy – mówiąc kolokwialnie – „młody i głupi”. Nie miał jeszcze 20 lat, gdy Piotr Stokowiec dał mu szansę debiutu w ekstraklasie, w barwach umierającej wówczas – za sprawą „przelewów z Wiednia”, które nigdy nie docierały na Konwiktorską… – Polonii Warszawa, zarządzanej przez Ireneusza Króla. Ot, 18 minut w meczu 21. kolejki z Widzewem w Łodzi. Konrad Wrzesiński dziś już nie bardzo pamięta, kogo wtedy zmieniał na murawie (przypominamy – Pawła Tarnowskiego), za to pamięta sytuację z doliczonego czasu gry. – Strzelałem na bramkę widzewiaków. Gdyby doleciało, pewnie by wpadło i zremisowalibyśmy (3:3). Ale… trafiłem w Daniela Gołębiewskiego, więc przegraliśmy – wspomina…

„Wsiowy” wśród wilków

Dziesięć (z okładem) lat minęło od chwili, gdy spod Serocka Konrad Wrzesiński trafił na zajęcia „Młodych Wilków” w akademii Legii. Może gdyby wytrzymał wtedy dłużej, niż 4 miesiące, dziś byłby w zupełnie innym – bardziej eksponowanym – miejscu. Ale… po pierwsze dojazdy do stolicy na codzienne zajęcia były mocno kłopotliwe (to 40 kilometrów w jedną stronę, masa czasu w korkach i nauka w godzinach późnowieczornych), po drugie zaś… – Cóż, dojeżdżałem z małej wioski, więc w szatni niektórzy dawali mi do zrozumienia, że „wsiowy” jestem – przypomina sobie nieprzyjemne docinki nasz rozmówca. Do Warszawy wrócił więc dopiero parę lat później – do szkoły mistrzostwa sportowego, prowadzonej przez Mazowiecki ZPN. Grał wówczas w Juniorze Ursynów i pewnie miewał chwilami satysfakcję, gdy w rozgrywkach regionalnych udawało się pokonać rówieśników spod szyldu „eLki”. Zaraz potem – po zakończeniu edukacji – spotkał ważnego dla siebie człowieka. – Wielu z nas, zawodników Juniora, wydawało się, że świat piłkarski stoi przed nami otworem; że skoro walczyliśmy o mistrzostwo Mazowsza jak równy z równym z Legią czy Agrykolą, kluby będą się o nas zabijać. A tymczasem propozycje przychodziły tylko z III bądź – jak w moim przypadku – z IV ligi. I dopiero trener UKS Łady, Sławomir Włodarski, „poustawiał” mi perspektywę. Odwiódł od pomysłu rzucania się na II-ligową Legionovię; pomógł w dostaniu się do „młodoekstraklasowej” Polonii. A stamtąd był już krok do pierwszej drużyny, i wspomnianego strzału w… Gołębiewskiego.

„Pan Piłkarz” na wyrost

Ta jedna akcja, a potem fakt, że na następne spotkanie (ze Śląskiem Wrocław) wyszedł w podstawowym składzie, mocno „napompowały” chłopaka, który ledwie rok wcześniej grał w III lidze, a całą jesień spędził wyłącznie w Młodej Ekstraklasie. – Robiłem sobie parokrotnie „rachunek sumienia” z tamtego czasu. I za każdym razem wychodziło mi to samo: za szybko poczułem się gwiazdą. Za szybko uznałem, że jestem już „Panem Piłkarzem”. Za bardzo zacząłem bujać w obłokach… – mówi dziś niespełna 25-letni pomocnik Zagłębia.

Efekt był taki, że już w przerwie wspomnianej potyczki z wrocławianami został w szatni, a potem na murawie pojawił się już tylko raz: w 30. kolejce, w wieńczącym (jak dotąd) ekstraklasową historię Polonii spotkaniu z Pogonią w Szczecinie. Przy Konwiktorskiej – w dramatycznej sytuacji – nikt specjalnie nie miał ochoty ani „weny”, by zajmować się młodym chłopakiem z nagłym „uderzeniem sodówki” do głowy. Wspominany szkoleniowiec – jakkolwiek dość sensownie dyrygował drużyną i starał się łagodzić nastroje podgrzewane finansową zapaścią klubu – nie mógł poświęcić dodatkowego czasu schładzaniu rozgrzanego czoła jednego z młodszych graczy w drużynie. – A ja chodziłem obrażony, że nie gram tyle, ile bym chciał! – opowiada Wrzesiński.

Jak trwoga, to do… mamy

„Zimny prysznic” zbliżał się jednak nieuchronnie. I nie chodziło tylko o to, że mając już od połowy sezonu profesjonalny kontrakt z „Czarnymi Koszulami”, przez pół roku – podobnie jak inni gracze – nie zobaczył żadnej wypłaty (- Miałem mieszkanie w Warszawie, za które… klub też nie płacił. Utrzymywała mnie de facto mama, pracująca w stolicy – mówi sosnowiczanin). Ważniejsze było to, że – mimo ekstraklasowego debiutu – pod adresem 20-latka nie popłynęły wcale oferty lukratywnych umów. Wylądował… w II lidze, w Motorze Lublin. To był sezon, w którym miasto – budując nowoczesny stadion – chciało mieć na nim zespół co najmniej pierwszoligowy. Łożyło więc na klub niezłe pieniądze. – Ale gdy w połowie rozgrywek okazało się, że awansu nie będzie (po 18 kolejkach, na koniec roku, Motor zajmował 14 miejsce – dop. red.), dotacje się skończyły – wspomina nasz rozmówca. Znów trzeba było korzystać z pomocy rodziców..

Trudno żyć samym powietrzem

Nie po raz ostatni – jak się okazało. – „Nie, no taki klub upaść nie może. Będzie dobrze” – pomyślałem sobie, gdy latem 2014 przyszła ofera z Widzewa. Owszem, docierały do mnie sygnały, że w Łodzi wcale nie jest różowo (widzewiacy właśnie spadli z ekstraklasy – dop. red.), ale w końcu była to pierwsza liga – na podstawie takich argumentów Konrad Wrzesiński, myśląc wyłącznie pozytywnie, zdecydował się dołączyć do ekipy Włodzimierza Tylaka. Pozytywy oczywiście były: 31 meczów ligowych (większość w podstawowym składzie), dwa gole, występy u boku paru ligowych wyjadaczy (Dimitrije Injac, Tomasz Lisowski). Ale był i scenariusz pt. „Kiepscy”: znów poślizgi w wypłatach, a potem ich kilkumiesięczny brak. No i degradacja – tak naprawdę czwarta z rzędu, choć dopiero druga – zawiniona sportowo, a nie organizacyjnie. – To był naprawdę trudny mentalnie czas. Gdzie bym nie poszedł, tam pojawiały się kłopoty, brakowało pieniędzy, trudno było o taką zwykłą ludzką stabilizację. A trudno żyć samym powietrzem… Miałem nawet myśli, by rzucić piłkę w diabły, zająć się czym innym. Ale mocno wspierali nnie najbliżsi – mówi Konrad. Najbliżsi – czyli wspomniani już rodzice (tato, Karol, pasję syna dobrze rozumiał; sam kiedyś kopał piłkę w Gwardii Warszawa) oraz czterej bracia (wśród nich też był piłkarz – Emilian grał w okręgówce, w barwach Sokoła Serock). Zresztą latem 2015 karta wreszcie się Wrzesińskiemu odwróciła, choć… trzeba było pokonać jeszcze jedną przeszkodę, zanim wreszcie wyszedł na prostą.

Pogoń za stabilizacją

Występami w Widzewie wpadł w oko – ponownie – reprezentatowi ekstraklasy. Konkretnie – Podbeskidziu. Zagrał w paru letnich sparingach i przekonał w nich do siebie bielskich działaczy na tyle, że po dwóch tygodniach przedłożyli mu do podpisania dwuletni kontrakt. Podpisał, a następnego dnia… został wypożyczony do pierwszoligowej Pogoni Siedlce! – Ale nie było to dla mnie zaskoczenie. Na moją umowę naciskali działacze, natomiast nie widział mnie w drużynie trener Dariusz Kubicki. Stąd owo wypożyczenie, o którym zresztą wiedziałem wcześniej. Siedlczanom wpadłem w oko podczas ligowego meczu z „moim” Widzewem. A że i do domu miałem stąd bliżej, ucieszyła mnie ta oferta – zaznacza nasz bohater.

Siedlce – wreszcie! – okazały się ową „prostą, na którą wyszedł”. Piłkarsko, ale i życiowo. Pieniądze co prawda nie były wielkie – nawet jak na warunki pierwszej ligi – ale za to płacone regularnie. Żadnych wstrząsów, poślizgów. – W końcu przestałem się zastanawiać, jak przeżyć do pierwszego – uśmiecha się Konrad Wrzesiński.

Zagłębie wielkich szans

W Pogoni spędził dwa sezony – po roku co prawda Podbeskidzie sprawdziło go ponownie, ale nie przekonał do siebie Dariusza Dźwigały i ostatecznie umowę z „góralami” rozwiązał – zagrał w niej (prawie) 60 meczów pierwszoligowych, strzelił (prawie) 10 goli. Najważniejszy być może jest jednak w tej przygodzie z Siedlcami fakt, że poznał w nim Dariusza Banasika. Bo kiedy ten podjął pracę w Sosnowcu – klubie z bezwzględnie większymi możliwościami niż Pogoń – po pół roku ściągnął Wrzesińskiego na Stadion Ludowy…

…. i na razie z otrzymanej w ten sposób szansy pomocnik czerpie pełnymi garściami. Owszem, miniony sezon oznaczał dlań – trochę niespodziewane – całkowie „milczenie snajperskie”: aż 33 mecze ligowe, i okrągłe „0” w rubryce „gole”! Za to początek tych rozgrywek – jak z bajki! Trafienie w meczu z Zagłębiem Lubin (prawa noga), z Pogonią Szczecin (wślizg), z Legią (lewa noga). – Skąd ta skuteczność? Chyba… mniej „się spinam”. W poprzednich rozgrywkach denerwowały mnie zmarnowane okazje. Każdy kolejny mecz bez gola mnie nakręcał negatywnie: „Przecież boczny pomocnik powinien coś strzelić?” – wkurzałem się z tygodnia na tydzień. Nie było statystyk, były nerwy – opisuje swój stan ducha z sezonu 2017/18 Konrad Wrzesiński. Latem wykonał jednak – jak mówi – sporą pracę psychologiczną. – Bardzo pomogły mi zajęcia mentalne z trenerem Arturem Gołasiem. Oczyściłem sobie dzięki nim głowę. Już wiem, że „niczego nie muszę”. Nie stawiam sobie celów: 10 meczów w ekstraklasie, 5 bramek w rundzie itp. Po prostu gram. No i gole… przychodzą jakoś tak naturalnie – uśmiecha się sosnowiczanin.

Teoria pięciu sekund

Ta psychologia – a raczej wewnętrzna praca nad samym sobą – jest zagadnieniem mocno dla Wrzesińskiego frapującym. – Kto wie, może po przygodzie zawodniczej postaram się pójść w tym kierunku? – zastanawia się głośno. Trochę czyta na te tematy, uważnie słucha wspomnianego Gołasia. – Ostatnio przemówiła do mnie „teoria pięciu sekund”, umożliwiająca odsunięcie negatywnych myśli. Na czym polega? Na tym, by nim eksplodują w tobie negatywne emocje, mogące rzutować na kolejne działania, odlicz po cichu od pięciu do zera. Wystarczy, by przestać się zadręczać tym, co się zdarzyło, na przykład zmarnowaną okazją, i skupić się na kolejnym wyzwaniu – wyjaśnia. Można wierzyć lub nie; najlepiej po prostu przekonać się samemu, czy działa…

Generalnie Konrad sprawia wrażenie człowieka, który lubi sięgać w głąb samego siebie. Nieprzypadkowe są na przykład tatuaże na lewej ręce, z motywami religijnymi. – Dziś już takich bym sobie nie zrobił. Religia to wewnętrzna sprawa każdego człowieka; nie trzeba jej tak eksponować. Jeśli mam – a miewam takie chwile – potrzebę porozmawiania z Bogiem, robię to bez świadków. Ale był taki moment, kiedy ta manifestacja była dla mnie ważna – przyznaje Wrzesiński. Parę lat temu pojechał z koleżanką (- Nie była moją dziewczyną! – zastrzega) do Częstochowy, wziął udział w nabożeństwie charyzmatycznym; to po nim poczuł potrzebę zbliżenia do Stwórcy. Do dziś – również za sprawą obecnej partnerki życiowej – jest mu (jak mówi) blisko do religii. – Ale kolejne tatuaże, a mam takie w planie, już tej sfery nie będą dotykać – zapowiada. Może więc pójdą w stronę tematyki piłkarskiej?