Organizował w Afryce „polską” ligę, przypłacił to zdrowiem

 

Studiował na katowickiej AWF, dla Orange Sportu komentował ligowe mecze, po naszymu – po śląsku, a od kilku lat regularnie odwiedza Czarny Ląd. Zaczęło się od Ugandy w 2017 roku, kiedy poleciał tam na trzy miesiące mając w kieszeni… 450 dolarów.

Piłka z worka na śmieci

W Kampali uczył młodych chłopaków, a także dziewczyny kopać piłkę. Potem przeniósł się do miejscowości Masaka, gdzie stacjonowali franciszkanie. W swój pierwszy wyjazd do Afryki wziął kilka toreb sprzętu. Koszulki podarowała Pogoń Szczecin, Piast Gliwice czy Podbeskidzie Bielsko-Biała i ZAKSA Kędzierzyn-Koźle.

Kiedy wylatywał na Czarny Ląd pod raz drugi, a było to na początku 2018 roku, to ze sobą zabrał już… 125 kg sprzętu sportowego1 W niewielkiej wiosce w miejscowości Ruiri, 200 kilometrów od stolicy Kenii Nairobii, zorganizował piłkarskie rozgrywki, w których grały dzieci poprzebierane w koszulki Ruchu, Piasta czy Podbeskidzia. To była prawdziwa polska liga!

Mieszkał tam u księdza poznanego w Ugandzie. Uczył też w szkole podstawowej i średniej, a do tego wcielił się ponownie w rolę piłkarskiego trenera, bo na Czarnym Kontynencie w piłkę dzieciaki kopią wszędzie. Za futbolówkę często służy im, jak wspomina, piłka zrobiona ze sznurka, z worków na śmieci czy z liści bambusa.

Kolejne dwa wyjazdy Marcina to już Tanzania. Był tam u księży misjonarzy z Polski. Ks. Marek Gizicki z Bestwiny koło Bielska-Białej rezyduje tam już 20 lat, a drugi, ks. Krzysztof Kasprzak z Nowego Sącza od 5 lat. Rezydują w wiosce Sunya. – To 150 kilometrów od Dodomy. Bardzo mi się tam podoba, bo jest spokojnie. To w środku buszu – opowiada. Dodoma, położona w środkowej części leżącej nad brzegami Oceanu Indyjskiego Tanzanii, to oficjalna stolica kraju. Wcześniej było nią Dar es Salaam.

Niepotrzebnie uciekał…

– Za pierwszym razem w 2018 roku, kiedy byłem tam pierwszy raz, to sporo udało się zrobić. Wybudowaliśmy trzy boiska. Jedno pełnowymiarowe u księży, drugie o wymiarach halowych z bramkami jak do futsalu, a trzecie małe z hokejowymi bramkami. Leciałem tam w połowie listopada.

Trzeba było zadbać o boiska, bo w tamtym klimacie, w tym cieple i wilgoci w buszu wszystko się zużywa. Do tego wiadomo, treningi i pomoc księżom. Wygód tam nie mają. Do swojej dyspozycji łózko, półka na książki, wiadro i miska do wymycia się. Co ważne jest woda i prąd. Telewizji nie ma. Żyją skromniej, dużo skromniej niż miejscowi kapłani – opowiada o swoim pobycie w Sunya.

Na początku wszystko było dobrze, jak sobie zaplanował, aż wydarzył się fatalny wypadek… – Na dachu kościoła, jakieś sto metrów od miejsca, gdzie był mój pokoik, stoją dwa ule z dzikimi pszczołami. Nie zwracałem na nie uwagi, aż do czasu. W któryś dzień idę do siebie, aż tu nagle rój pszczół wokół mnie. Nawet nie zdołałem otworzyć drzwi. Zaczęły mnie kąsać wszędzie, w głowę, w tułów, w nogi. Biegiem rzuciłem się do kuchni. Jak się okazało był to błąd. Trzeba się było położyć, a nie uciekać – mówi dzisiaj…

Zaatakowały piłkarzy

Kilka tygodni temu internetową sieć podbiło wydarzenie z meczu w Tanzanii. – Leżałem akurat w szpitalu w Dar es Salam i widziałem w telewizji co się stało w tym spotkaniu – opowiada. W trakcie pucharowego starcia nastąpił atak pszczół. Co zrobili piłkarze, sędziowie i kibice? Jakby walnął w nich piorun. Wszyscy na raz położyli się na murawie czy na betonowych trybunach (kibice). Trwało to kilkadziesiąt sekund. Potem mecz był spokojnie kontynuowany.

Tak wyglądała stopa Marcina po fatalnym wypadku… Fot. Marcin Kupczak

– Ja uciekałem i tych ukąszeń było jeszcze więcej. Naliczyłem ich 14 czy 15. Najgorzej wyglądała twarz, ale nie to miejsce okazało się najbardziej wrażliwe. Kurz i bród sprawiły, że wdało się zakażenie w stopę. Pojawiła się wysoka gorączka. Miejscowy lekarz zaordynował końską dawkę antybiotyku, ale niewiele to dało. Chciałem wracać do domu, było to przed świętami, ale powiedziano mi, że w takim stanie mogę nie przeżyć podróży. W tej sytuacji trafiłem do szpitala w Dar es Salam. Jak mówili lekarze, gdyby nie to, to być może straciłbym stopę – opowiada.

Święta spędził w szpitalu. Bilet lotniczy trzeba było przebukować, do tego została opłata za prywatny pobyt w szpitalu. Olbrzymia, kilkutysięczna. Pomogła szybka zrzutka. Profil Marcina, „Hanys on tour” śledzie prawie pięć tysięcy osób. W bardzo krótkim czasie udało się zebrać kilkanaście tysięcy złotych! Dzięki temu wrócił przed końcem roku do domu.

Lewandowski i Szczęsny

– Ta pomoc była nieoceniona. Bardzo za nią dziękuję – podkreśla i dodaje.
– Teraz moje życie, to kolejne prywatne wizyty, jak w Tanzanii u lekarzy. Do tego zmiana opatrunku i leczenie. Dopiero co teraz mogłem przejść o kulach kilometr. Jak się cieszyłem z tego powodu! Teraz mam zamiar się wyleczyć, a potem zobaczymy. Pewnie po raz kolejny polecę do Afryki – mówi z uśmiechem.

Kapitan reprezentacji Polski kibiców ma na całym świecie. Fot. Marcin Kupczak

W Sunya nie ma może telewizji, ale nie znaczy to, że nie znają tam… polskich piłkarzy. – Dwóch najbardziej popularnych, to oczywiście Lewandowski i Szczęsny, choć ten drugi znany jest z występów nie w Juventusie, a w Arsenalu. To dlatego, że liga angielska jest w Tanzanii bardzo popularna – zaznacza Kupczak.

Na zdjęciu: W tanzańskiej miejscowości Sunya Marcin Kupczak zbudował trzy boiska.