Piękne chwile warto ocalić od zapomnienia

Za drużynę oddałby serce i w trudnych chwilach zawsze pokazywał niezłomny charakter – to opinia kolegów o Krzysztofie Bujarze.


A co mi zostało z hokeja? No, niech sobie przypomnę – mruży znacząco oko nasz bohater. A po chwili dodaje: – Uszkodzony obojczyk, ale to za bajtla. A potem dwa razy szyte oba łuki brwiowe, złamany nos i nieco później szczęka, złamany nadgarstek, a na igrzyskach olimpijskich złamany palec, ale grałem do końca. Ostał się cały kręgosłup, ale na stare lata go leczę, bo ruscy trenerzy zniszczyli go dźwiganiem sztangi.

Zawsze zazdrościłem kolegom, którzy nie mieli okazji na swojej drodze sportowej spotkać kibelka z gipsem oraz nici chirurgicznych, bo takowych znam. Ale mam za sobą wspaniałą sportową przygodę, do której teraz chętnie wracam i podczas spotkań z kolegami pokój drży od śmiechu – wyjawia Krzysztof Bujar na co dzień występujący niegdyś w Naprzodzie Janów, były reprezentant kraju oraz olimpijczyk z Albertville ’92.

Sam do „grzecznych” na lodzie nie należał i też był sprawcą kilku kontuzji. Podczas meczu ligowego Henryk Gruth mijał rywali jak tyczki slalomowe, ale w tercji Naprzodu stracił na chwilę kontrolę nad krążkiem, zaś Bujar z impetem uderzył w niego. Efekt? Kontuzja barku Grutha, skomplikowana operacja i kilkumiesięczna przerwa oraz rehabilitacja. Andrzej Kotoński, inny reprezentant kraju, pewnie do dziś pamięta uderzenie kijem janowskiego napastnika, po którym ręka powędrowała do gipsu.

– Po tym zderzeniu zostaliśmy z Heniem kumplami i podczas zgrupowań oraz wyjazdów reprezentacyjnych dzieliliśmy wspólnie hotelowy pokój – uśmiecha się nasz bohater.

Twarda ręka

W rodzinie Krzysztofa krąży anegdota, że jeszcze się nie narodził, a już wiedziano, że będzie uganiał się za kauczukowym krążkiem. Bo jakże mogło być inaczej, skoro tata Tadeusz był hokeistą, a później przez lata trenerem Naprzodu, więc pierworodny nie miał wyboru. 5-letni brzdąc śmigał na figurówkach aż miło było patrzeć, a potem naturalną koleją rzeczy trafił do najmłodszej drużyny, później przeskakiwał wyżej i wyżej.

– Za bajtla nie miałem łatwo, bo w domu obowiązywały twarde reguły ustalone przez tatę – uśmiecha się Krzysztof. – Miałem określony harmonogram dnia. Najpierw szkoła, a do nauki tato przywiązywał ogromną wagę, po powrocie szybkie odrabianie lekcji. Potem obowiązkowe odwiedziny w garażu, bo tata miał takie hobby: rozbierał poszczególne części samochodu, choć nie wymagały naprawy. Rozbierał jej na drobne elementy, ja je czyściłem, a ojciec znów składał.

Krzysztof Bujar na tle swojego muralu na „Jantorze”, upamiętniającego igrzyska w Albertville. Fot. archiwum Naprzodu Janów

W końcu nadchodził czas treningu i to była dopiero frajda. Witold, mój młodszy o 3 lata brat, nic a nic nie zaznał tych rygorów. Nawet w szkole miał luz, a ja cały czas pod lupą taty. Pewnie gdyby nie jego upór nie skończyłbym technikum o specjalności elektryka. Jednak do egzaminu maturalnego nie podchodziłem, bo miałem za dużo nieobecności w szkole, a wówczas już byłem w drużynie seniorów (liga grała we wtorki i piątki – przyp. red.).

Może gdyby ojciec się uparł, to pewnie w kolejnym roku próbowałbym sił na egzaminie maturalnym. Gdy pokazałem dyplom technika tato uśmiechnął się pod nosem i rzekł: no teraz idź i weź się poważnie za hokej… A ja nic innego nie robiłem i to zajęcie traktowałem poważnie – kończy ten fragment życiorysu nasz bohater.

Mistrz juniorów i…

Krzysiek jako 17-latek znalazł się w drużynie seniorów, w której obowiązywała odpowiednia hierarchia i nastolatek – jak sam określa – miał „przerąbane”. Na przywitanie obowiązkowe „chrzciny”, a potem przy każdej okazji były tzw. „chrzciny wychowawcze”, bo taki kaprys miała klubowa „starszyzna”. Letnie zgrupowanie przygotowawcze do sezonu w Kokotku będzie wspominał do końca życia. Pewnie stąd się potem wzięło, że w drużynie, której był kapitanem, obowiązywały inne zasady. Cieszył się uznaniem kolegów i tworzyli zgraną ekipą na przestrzeni wielu lat.

– Przez lata z juniorami Podhala rywalizowaliśmy o mistrzostwo – wspomina Krzysztof. Był turniej w Oświęcimiu, gdzie zdobyliśmy srebro za „Szarotkami”, w kolejnym roku impreza w Gdańsku i powtórka z rozrywki. W końcu w sezonie 1980/81 turniej był na „Jantorze” i przełamaliśmy hegemonię „górali”, ale mieliśmy „pakę”, bo przecież obok mnie w ataku grali Piotr Kwasigroch i Janusz Adamiec, również późniejsi reprezentanci kraju.

W obronie nieżyjący Piotr Furtok oraz Henryk Dinter. Zostałem królem strzelców tego turnieju i otrzymałem okolicznościowy proporczyk (z dumą prezentuje w telefonie – przyp. red.). Chyba jednak działacze związkowi nie byli przygotowanie na odpowiednie uhonorowanie mistrzów, bo dostaliśmy po małym wazoniku z nalepką związkową oraz dyplomy. Żadnego okolicznościowego pucharu za mistrzostwo.

To było 2. mistrzostwo kraju juniorów, bo skopiowali wyczyn starszych kolegów sprzed 12 laty. Ani tym starszym utalentowanym hokeistom, ani tym młodszym nie udało się zdobyć złotego medalu seniorów. Przyczyn znalazło by się wiele, bo ciągle ktoś stawał na drodze Naprzodu do mistrzostwa. Krzysztof wraz z kolegami musiał się zadowolić 2 srebrnymi medalami w seniorach (1989 i 1992), przegrywając z bytomską Polonią, a potem z Unią Oświęcim.

– Mieliśmy silną ekipę, bo w bramce stał Andrzej Hanisz, w obronie silni obrońcy na czele ze Zbyszkiem i Heniem Synowcami, a w ataku iskrzyło się od szybkich zawodników, to m.in. wspomniani Kwasigroch, Adamiec oraz Ludwik Czapka, Jędrzej Kasperczyk, Marek Koszowski, Irek Pacula, a i ja nie należałem do hamulcowych. Tej przegranej z Polonią Bytom najbardziej żałuję, bo wówczas mieliśmy zespół na złoto. Potem kilku kolegów wyjechało „za chlebem” do Niemiec, ale i tak dzielnie walczyliśmy i całą rywalizację przegraliśmy 2-3. Szkoda, bo byliśmy blisko…

Po chwili ciszy Krzysztof postanowił się podzielić jeszcze jedną refleksją. – Gdy wchodziłem do drużyny wówczas doświadczony obrońca Andrzej Maryniok mówił: – My już jesteśmy przed emeryturą to już tak nie możemy zap… Teraz wy, młodzi, musicie… A gdy byłem już na finiszu swojej gry, trener Krzysztof Kulawik zawołał mnie oraz Janusza Adamca i powiedział te słowa: jesteście najstarsi, pokażcie tym młodym jak się zap… I tak zostało na całe moje sportowe. Najpierw jako młody „ciorałem” za starych, a potem jako stary „ciorałem” za młodych… – tak kończy kolejny rozdział swojej kariery Krzysztof.

Zjazd pod ziemię

Jeszcze sezon 1987/88 się nie rozpoczął, a w Janowie wrzało ile wlezie i miejscowi kibice o niczym innym nie mówili tylko o buncie hokeistów. Działacze unikali spotkań z zawodnikami i nie zostały ustalone m.in. premie za wygrane oraz za sezon. Stąd zespół, którego kapitanem był Bujar, postanowił nie przystąpić do meczu kontrolnego z GKS-em Katowice.

– Wszystko z kolegami było ustalone, ale w szatni pojawili się działacze i wręczyli mi „zaproszenie” do pracy w kopalni – wspomina Bujar. – Ubrałem się i wyszedłem do klubowej kawiarenki, ale moi koledzy wcale nie zamierzali wyjść na lód. Działacze się pieklili ile wlezie, krzyczeli, że to sprawa polityczna. W końcu poprosiłem kolegów, by jednak rozegrali ten mecz. Na drugi dzień stawiłem się przed gabinetem dyrektora kopalni „Wieczorek”.

Jednak nie było mi dane z nim się spotkać, bo wcześniej konferowali z nim działacze i oświadczyli, że decyzja o mojej pracy już zapadła. A ja wcale się nie bałem i poszedłem na niezbędne przeszkolenie. A na drugi już stawiłem się do pracy. W moje ślady poszli bracia Zbyszek i Heniek Synowcowie oraz Janusz Liber. Po kilku dniach znów dostaliśmy kolejne wezwanie, że po szychcie mamy się stawić w klubie na zebranie drużyny. Działacze oświadczyli, że przywracają nas do drużyny. Mnie bez żadnych konsekwencji, zaś kolegów z naganami.

Nie mogliśmy się pogodzić z tymi decyzjami i opuściliśmy zebranie. W końcu kary zostały wycofane. A w prasie napisali: „skruszeni hokeiści Naprzodu powrócili do zespołu”. Bracia Synowcowie byli tak wkurzeni, że szukali autora tej informacji. I znaleźli! Gęsto się przed nimi tłumaczył, ale swoją drogą co miał napisać w tamtych czasach. Sezon zaczął się dość burzliwie, ale nie przypuszczałem, że tak się zakończy.

Dwie nominacje

Hokeiści Naprzodu rozpoczęli sezon niezwykle udanie, a jedną z wiodących ról odgrywał Krzysztof Bujar. Jego gra nie uszła uwagi selekcjonera Leszka Lejczyka i otrzymał powołanie na zgrupowanie kadry. Zatliła się iskierka nadziei nie tylko na debiut w reprezentacji, ale również na grę w igrzyskach olimpijskich. Pojechaliśmy pod koniec grudnia do Stuttgartu na meczem z Niemcami (RFN 1:5) oraz Czechami (Czechosłowacją 2:3).

Byłem ogromnie zmotywowany i w debiucie z Niemcami strzeliłem gola. A potem już przed igrzyskami w Calgary, już po ślubowaniu z udziałem ówczesnego ministra sportu, a późniejszego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, wyjechaliśmy na Alaskę, by rozegrać mecze towarzyskie (z Norwegią 4:2 i Czechosłowacją 2:7 – przyp. red.). Tam miały zapaść decyzje o ostatecznym składzie reprezentacji. Jednak w międzyczasie podczas badań antydopingowych wykryto u mnie diuretyk, wypłukujący rzekomy doping. Nie miałem zielonego pojęcia o dopingu, zaś lekarz z komisji antydopingowej naciskał, bym się przyznał. Nie miałem do czego, bo przecież żadnej niedozwolonej substancji nie brałem. Po spotkaniach na Alasce Jacek Zamojski, Jędrzej Kasperczyk i ja mieliśmy wracać do domu.

Krzysztof Bujar. Fot. archiwum Naprzodu Janów

Do dziś pamiętam słowa trenera Lejczyka: – Krzysiek jestem przekonany, że jeszcze zagrasz w reprezentacji na dużej imprezie. I jego słowa później się sprawdziły, bo miałem okazję trzy razy wystąpić w mistrzostwach świata oraz na igrzyskach w Albertville. Przed turniejem olimpijskim we Francji już nie było tak uroczystego ślubowania jak poprzednio, ale miałem ogromną radochę i tego teraz nie ukrywam, bo przecież dostąpiłem ogromnego zaszczytu. Wówczas nikt z nas nie przypuszczał, że to będą, jak do tej pory, ostatnie igrzyska, naszej reprezentacji.

Podczas turnieju chyba podczas pierwszego meczu z Włochami (1:7 – przyp. red.) złamano mi palec. Doktor Jerzy Widuchowski „wykombinował” od kolegów z innych reprezentacji plastikową ochronę na ten palec. Rękę obandażowano i założyłem tę szynę. Rozciąłem rękawicę i tak dograłem do końca imprezy. A potem byłem jeszcze na mistrzostwach świata w Pradze i tam podjąłem decyzję o zakończeniu gry w reprezentacji. Podczas kolacji podziękowałem kolegom oraz trenerom oraz całemu sztabowi, bo uznałem, że mój czas się skończył.

Drużynę klubową chciałem wspomóc, grając na obronie. Później nawet dostałem powołanie do kadry od trenera Ewalda Grabowskiego jako obrońca, ale podziękowałem, bo trzymałem się swoich postanowień. Statystyki reprezentacyjne chyba nie są do końca precyzyjne. Przy moim nazwisku widnieje 50 występów, a w moim przekonaniu powinno być chyba 72. Miło wspominam reprezentacyjny czas u trenera Lejczyka, który był świetnym motywatorem, ale również u niego nazwiska nie grały, lecz liczyła się aktualna forma.

Bujar grał jeszcze w klubie, ale potem w listopadzie 1993 r. z dnia na dzień postanowił zakończyć karierę i pójść do pracy. Od 1994 r. pracował w kopalni „Wieczorek” i łączył to z pracą z najmłodszymi oraz szlifowaniem łyżew. Jednak tych licznych zajęć nie dało się pogodzić. W 2004 r. przeszedł na emeryturę, ale długo na niej nie wytrzymał, bo po miesiącu powrócił do pracy. Gdy kopalnia skończyła żywot znalazł zatrudnienie w Spółce Restrukturyzacji Kopalń, ale -jak solennie zapewnia – w maju przyszłego roku definitywnie kończy z pracą zawodową. Czeka go jubileusz 40-lecia pracy! Zanosi się w rodzinie Bujarów na wielką fetę!…


Fot. archiwum Naprzodu Janów