Piękny finał biało-czerwonych, choć bez złota
Biało-czerwoni wracają z Dauchy z sześcioma medalami, w tym jednym złotym Pawła Fajdka w rzucie młotem i potwierdzili przynależność do lekkoatletycznej czołówki. Co prawda kilku naszych faworytów źle zniosło duszny katarski klimat – m.in. kulomiot Michał Haratyk, dyskobol Piotr Małachowski, 800-metrowiec Adam Kszczot czy młociarka Malwina Kopron – i nie poradziło sobie z rozciągniętym do przełomu września i października sezonem, ale generalnie Polacy nadspodziewanie dobrze znieśli anomalię zafundowaną wszystkim przez światową federację IAAF. Co prawda zdobyli o dwa medale mniej niż dwa lata temu w Londynie i cztery lata wcześniej w Pekinie (po 8), ale trzeba pamiętać, że zabrakło w Katarze m.in. rekordzistki świata w młocie Anity Włodarczyk.
Nazwisko zobowiązuje
Pazur Polacy pokazali ostatniego dnia mistrzostw, dlatego że wzbogacili się o dwa krążki. – Lewandowski – nazwisko zobowiązuje! – stwierdził już po finałowym biegu na 1500 metrów Marcin Lewandowski, który w Katarze przekonał, że to faktycznie wyjątkowe nazwisko w polskim sporcie, nie tylko w futbolu.
O rok starszy od Roberta 32-letni Marcin dokonał rzeczy niebywałej. W znakomitym stylu zdobył w niedzielę pierwszy w historii polskiej lekkoatletyki medal mistrzostw świata i to w konkurencji zdominowanej od lat przez biegaczy z Afryki. Polak tym samym został nagrodzony za cierpliwość – to były jego szóste MŚ – i mądrą decyzję wydłużenia dystansu: był już dwa razy czwarty na 800 metrów, a drugi występ na 1500 zakończył powodzeniem i zdobył brąz.
– Szósty medal imprezy mistrzowskiej i wreszcie medal! – cieszył się Polak. – Spokojnie, mądrze przesuwałem się do przodu, atak przypuściłem w odpowiednim momencie, mądrze nadrabiałem na łukach. Medal z rekordem Polski i to w październiku! Jestem mega szczęśliwy!
Zobacz jeszcze: Rozmowa z Marcinem Lewandowskim
Polak faktycznie znów świetnie taktycznie rozegrał bieg. Kenijczyk Timothy Cheruiyot od początku narzucił piekielne tempo, ale Polak trzymał się szerokiej grupy. Na 300 metrów przed metą – tak jak w półfinale – przypuścił atak i razem z mistrzem olimpijskim Marokańczykiem Taoufikiem Makhloufim dobiegł do mety na miejscu na podium, ubiegając Norwega Jakoba Ingebrigtsena i Brytyjczyka Jake’a Wigthmana. Za metą czas 3.31,46 – po raz drugi w tym roku pobity rekord Polski!
Ach te Aniołki!
O ile medal Lewandowskiego był niespodzianką, o tyle medal „Aniołków Matusińskiego” w sztafecie 4×400 m był niejako planowy, ale eliminacje pokazały, że trzeba będzie o niego stoczyć trudny bój z Jamajkami i Brytyjkami.
Polki do finału awansowały bez problemu z 2. miejsca w swoim półfinale, biegnąc w składzie Anna Kiełbasińska, Małgorzata Hołub-Kowalik, Patrycja Wyciszkiewicz i Święty-Ersetic. Osiągnęły czas 3.25,78 za plecami Jamajek. Trener Aleksander Matusiński zdecydował się na ostatniej zmianie nie ryzykować i wystawił siódmą zawodniczkę finału na 400 m, mimo że dla raciborzanki był to już piąty bieg w ciągu tygodnia, licząc finał sztafety mieszanej i biegi indywidualne. Koleżanki miały bezpiecznie wyprowadzić sztafetę na pozycji dającej awans i jednocześnie zaoszczędzić jak najwięcej sił na finał, co generalnie się udało.
W finale do składu wróciła 8. w finale indywidualnym Iga Baumgart-Witan, która zastąpiła Kiełbasińską. W składzie została zmagająca się w tym roku z kontuzjami i innymi problemami Patrycja Wyciszkiewicz – i to był strzał w dziesiątkę. Podopieczna Tomasza Lewandowskiego – brata Marcina – pobiegła wspaniale na drugiej zmianie, utrzymując drugą pozycję wywalczoną przez Baumgart-Witan, jedynie Amerykanki były poza zasięgiem. Nie dała jej sobie odebrać także Hołub-Kowalik. Kończyła Święty-Ersetic, czyli ta najbardziej wyeksploatowana, ale też ta, do której Matusiński – klubowy opiekun w AZS AWF Katowice – ma najwięcej zaufania. Podobnie jak przed rokiem w Berlinie, mistrzyni Europy dała się na przeciwległej prostej wyprzedzić atakującej rywalce – tutaj Sharice Jackson, ale to była dobrze zaplanowana taktyka. Raciborzanka w swoim stylu skontrowała na ostatniej prostej i Jamajka (złota medalistka w sztafecie 4×100!) spasowała, a za metą Polki wytrzeszczały oczy ze zdumienia – 3.21,89, a więc w końcu pobiły wymarzony rekord Polski z 2005 roku (3.24,49) i to aż o 2,6 sekundy! Po czasie Jamajki zostały zdyskwalifikowane za złe ustawienie w strefie zmian, ale dla nas to nie miało już znaczenia – skorzystały czwarte Brytyjki.
Konkurs nielotu oszczepem
Awansu do finału oszczepników nie spodziewał się Marcin Krukowski. Ale w drugiej grupie rywale rzucali bliżej i Polak znalazł się w dwunastce, a potem także w wąskim finale, w którym zajął 7. miejsce z przeciętnym wynikiem 80,56. Wielkie problemy z rzucaniem w bezwietrznym i gęstym powietrzu na stadionie mieli też inni finaliści, w tym faworyci, a złoto sensacyjnie zdobył 21-letni Anderson Peters z Grenady. – To był konkurs nielotu oszczepem – ironizował mistrz Polski. – Medal był blisko, wystarczyło się tylko po niego schylić, ale nie potrafiłem – dodał.
Sensacją było odpadnięcie już w eliminacjach dwóch niemieckich asów, Andreasa Hoffmana i Thomasa Roehlera.
Karolina Kołeczek uzyskała w eliminacjach 12,78, jednak w półfinale zajęła 12. miejsce (12,86) i nie awansowała do finału – by w nim pobiec, musiałaby przynajmniej o 0,1 sek. pobić tegoroczny rekord życiowy (12,75). – Jestem dumna z siebie. To był był przełomowy sezon dla mnie, w którym biegałam równo na poziomie 12,75-12,85. Szkoda, że nie ma finału, ale jeszcze nie tym razem, może za rok, kiedy są igrzyska, mistrzostwa Europy w Paryżu, więc jeszcze wiele imprez przede mną – podsumowała Kołeczek.