Pindera: Potwory liczą kasę

David „Hayemaker” Haye, były mistrz świata wagi junior ciężkiej i ciężkiej mówił przed rewanżowym pojedynkiem z Bellewem w Londynie, że tym razem to on znokautuje rywala. A gdyby stało się inaczej, to kończy karierę.

Godni siebie pyskacze

Nie wiadomo, czy Anglik dotrzyma słowa, czy znów wymyśli coś na swoje usprawiedliwienie, w tym przecież też jest mistrzem. Po pierwszej przegranej mógł zrzucić winę na kontuzjowane ścięgno Achillesa, ale przed drugą walką twierdził, że nic mu nie dolega i jest w takiej formie, jak wtedy, gdy walczył z Władimirem Kliczką.

Jego rodak Bellew też jest niezłym pyskaczem, ale sprawia wrażenie, że zna swoje miejsce w szeregu. Jego kariera nie była usłana różami. Kiedy Haye królował w wadze junior ciężkiej, on musiał udowadniać swoją wartość w półciężkiej i nie zawsze mu to wychodziło. Przegrał przecież z Nathanem Cleverlym, nie miał nic do powiedzenia w walce z Adonisem Stevensonem, mistrzem WBC, który go upokorzył.

Gdyby wtedy ktoś powiedział, że ten czupurny facet z Liverpoolu zostanie mistrzem świata w wyższej kategorii (junior ciężkiej), a później dwukrotnie wygra przed czasem z byłym mistrzem świata wagi ciężkiej, uznano by go za niespełna rozumu.
A przecież tak właśnie się stało.

Dobrze zarobił

Bellew najpierw zrewanżował się Cleverly’emu, później znokautował w trzecim starciu Ilungę Makabu i zdobył zielony pas WBC, a teraz świętuje kolejną efektowną wygraną z Haye’em. I zarobił na tym kupę forsy.
Co więcej, on wie, że z Anthonym Joshuą czy Deontayem Wilderem nie ma żadnych szans. Owszem, zgarnąłby grube miliony funtów, ale po co ryzykować zdrowie? Lepiej pomyśleć nad mniej ryzykownym skokiem na kasę.
I już chodzi mu po głowie walka z Andre Wardem, byłym czempionem wagi półciężkiej. Tylko co mogłoby sprawić, że niepokonany od dwudziestu lat Amerykanin przerwie sportową emeryturę? Czy Eddie Hearn, promotor Anglika, mógłby go skusić wielkimi pieniędzmi ?

Haye na razie jest skończony. To on do tej pory był mistrzem w takich właśnie skokach na bank. Grube pieniądze i niewielkie ryzyko, takie miał zasady. Liczył, że pokona w rewanżu Bellewa i jeszcze coś wymyśli. Ale dostał lanie i na razie powinien zająć się czymś innym. Nie zdziwimy się jednak, jeśli jeszcze wróci. Zawodowy boks to specyficzny biznes.

Święta nie było

Takich problemów nie ma Giennadij Gołowkin, król wagi średniej, który w Carson szybko odprawił urodzonego w Armenii mieszkańca Kalifornii, Vanesa Martirosjana, Niedoszły rywal Macieja Sulęckiego zastąpił złapanego na dopingu Saula Alvareza.

5 maja miało być wielkie, meksykańskie święto. W Cinco de Mayo „Canelo” miał zdetronizować w T-Mobile Arena w Las Vegas Giennadija Gołowkina.

Ale zamiast fety był skandal i teraz na ten megapojedynek trzeba trochę poczekać .

W stawce walki z Martirosjanem, który zastąpił Meksykanina, nie było pasa IBF, pretendentem jest bowiem Ukrainiec Siergiej Dieriewianczenko, ale nie dostał szansy. Vanes Martirosjan, pięściarz niższej kategorii, dostał 250 tysięcy dolarów i miał teoretyczne szanse odebrać Kazachowi pasy WBC i WBA. Jak się skończyło – wiemy. Mieszkający w Kalifornii Ormianin podjął odważnie walkę, ale to był dla niego zabójczy krok. „GGG” wciąż jest królem nokautu i fakt, że Daniel Jacobs wytrzymał z nim w ubiegłym roku 12 rund, a „Canelo” w ich pierwszej walce zapracował w oczach sędziów na remis, niczego nie zmienia.

Zderzenie z pociągiem

Dobitnie przekonał się o tym w Carson Martirosjan. Vanes przyznał, że nikt go nigdy wcześniej tak mocno nie uderzył. – Czułem się jakbym zderzył się z pociągiem – mówił na konferencji prasowej po walce, która zakończyła się już w drugiej rundzie.

Gołowkin (38-0-1, 34 KO) ma teraz jeszcze wyższy współczynnik nokautów i apetyt na kolejne. Oficjalnie zarobił milion dolarów, ale to tylko przekąska przed znacznie grubszymi honorariami. Jeśli zmierzy się w końcu w Alvarezem, to sprzedaż pay per view będzie bardzo wysoka, co oznacza gigantyczny zarobek. Dlatego do tej walki wcześniej czy później dojdzie, nikt się na nikogo śmiertelnie nie obrazi, bez względu na to, co będzie mówił Gołowkin i jego ludzie.

Doping dopingiem, ale pieniądze się muszą zgadzać. Po drodze można oczywiście ustanawiać rekordy, poprawiać osiągnięcie Bernarda Hopkinsa w liczbie skutecznych obron („GGG” właśnie je wyrównał), odebrać jeszcze brakujący do kolekcji pas WBO, który jest w posiadaniu Billy Joe Saundersa, a kilku innych rywali znokautować, ale i tak głównym celem będzie pojedynek z „Canelo” Alvarezem. Nie brakuje głosów, że tym razem Alvarez wygra, ale trudno być tego pewnym. Nie sposób nie zgodzić się z Martirosjanem, kiedy mówi, że Gołowkin to potwór i nikt nie bije tak mocno jak on. Tacy jak „GGG” są w stanie wygrać z każdym.