Pindera. Tylko dla orłów

Nic się nie zmienia od lat. Najlepsi chcą wygrywać, nie interesuje ich sam udział w igrzyskach. Marit Bjoergen ma swoje lata i dużo przykrych doświadczeń, ale chęć bycia najlepszym pozwoliła jej dokonać sztuki graniczącej z cudem.

W ostatniej konkurencji rozgrywanej w Pjongczangu wygrała w wielkim stylu bieg na 30 km stylem klasycznym i wyprzedziła w rankingu multimedalistów wszech czasów swojego rodaka, wybitnego biathlonistę Bjoerndalena.
Ma ich piętnaście, w tym osiem złotych, cztery srebrne i trzy brązowe. Dzięki jej zwycięstwu Norwegia zajęła pierwsze miejsce w klasyfikacji medalowej przed Niemcami, choć ci w nieprawdopodobnym finale hokeja przegrali po dogrywce z Rosją 3:4. A przecież megasensacja była bardzo blisko, niespełna minutę przed zakończeniem meczu to oni byli zwycięzcami. Ale olimpijczycy z Rosji walczyli do końca, nie poddali się, choć nikt już chyba nie wierzył, że mogą odwrócić losy tej rywalizacji i właśnie wtedy strzelili gola, który dał im jeszcze jedną, wykorzystaną szansę w doliczonym czasie gry.

Turniej hokejowy, w dużej mierze właśnie dzięki Niemcom, przesłonił fakt, że w Pjongczangu zabrakło zawodników NHL, choć wydawało się że będą już z igrzyskami na zawsze.
Ale na moment chciałbym wrócić jeszcze do Bjoergen, bo jej kariera nierozerwalnie związana jest z Justyną Kowalczyk. Norweżka swoje pierwsze olimpijskie złoto zdobyła tam, gdzie Polka, w Vancouver, osiem lat temu, wygrywając finał sprintu. Kowalczyk zajęła wtedy drugie miejsce, ale na 30 km stylem klasycznym kolejność była odwrotna.

Niestety, w Pjongczangu Polka była tylko cieniem tamtej „Królowej zimy”. Najlepsze, 14 miejsce zajęła na swoim koronnym dystansie, który zdominowała tu Bjoergen. Norweżka nie bawiła się w taktyczne rozgrywki, jej ucieczka była demonstracją siły, ten bieg po ósmy złoty medal ma już swoje miejsce w historii.
To były igrzyska dla orłów, dla najlepszych z najlepszych, ale tak jest od lat. Na szczęście jest w nich też miejsce dla innych kolorowych ptaków, których stać na rzeczy niewyobrażane dla innych. Takich jak Czeszka Ester Ledecka, specjalistka od snowboardu, która zdobywając też złoty medal w narciarstwie alpejskim pokazała wszystkim ludziom małej wiary, że niemożliwe może być możliwe.

My mieliśmy swoich orłów, ale tylko na skoczni. Kamil Stoch potwierdził, że jest gigantem tej dyscypliny, jako trzeci w historii obronił tytuł na dużym obiekcie. Drużyna również stanęła na podium, a przecież medali mogło być jeszcze więcej.

Krótko, bo krótko, ale przed medalową szansą stały też biathlonistki, niestety z pierwszego miejsca w sztafecie spadły na siódme i przez lata będziemy wspominać co straciły.

Igrzyska w Pjongczangu się obroniły, sport twardo walczy jak może z polityką i biznesem, choć widok pustych trybun tym razem psuł ten obraz.

Polacy, poza skoczkami nie mają się czym chwalić. Tu nagród za drugoplanowe role nikt nie rozdaje.