Piwo lepiej smakuje na weselu

Adam GODLEWSKI: Jak wspomina pan swoje mundiale?

Michał ŻEWŁAKOW: – Przede wszystkim przypominam sobie wielką radość przy awansach. Szczególnie przy pierwszym, po 16 latach przerwy w występach Polski na mundialu, czyli do turnieju Korei i Japonii. Choć fakt, że pojedziemy do Niemiec też oczywiście wzbudzał radość. Prawda jest bowiem taka, że potem w finałach zawodziliśmy, i to na całego. Byliśmy tam, ale niczego godnego uwagi nie zrobiliśmy.

Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus

A może wszyscy zbyt dużo wtedy wymagaliśmy? Z perspektywy czasu wydaje się, że już awanse trzeba było traktować jak sukcesy.

Michał ŻEWŁAKOW: – W tamtym okresie rzeczywiście właśnie na tyle było nas stać, to były optymalne wyniki. Tyle że skoro za kadencji Jerzego Engela eliminacje poszły śpiewająco, to wszystkim wydawało się, że potem będzie wyłącznie lepiej. Tymczasem okazało się, że kwalifikacje i mundial to dwie zupełnie różne bajki. W Korei boleśnie zderzyliśmy się z rzeczywistością. Nasze oczekiwania poszły zdecydowanie za daleko w stosunku do potencjału, którym dysponowaliśmy. Mam na myśli nasze umiejętności i ówczesne możliwości organizacyjne PZPN.

Ekipę mieliście u Engela wesołą, raczej do tańca niż do różańca.

Michał ŻEWŁAKOW: – Gdybyśmy grali tak, jak potrafiliśmy się bawić i tworzyć atmosferę, to pewnie powalczylibyśmy o medal. Na kończący eliminacje mecz z Białorusią w Mińsku, już z zapewnionym awansem, polecieliśmy mocno zmęczeni, ale też i za słabo skoncentrowani, aby potwierdzić, że to co zrobiliśmy, to początek czegoś większego. I nic większego później się nie zdarzyło.

Nie odnosi pan wrażenia, że zmarnowane zostało pierwsze półrocze 2002 roku?

Michał ŻEWŁAKOW: – Patrząc na historię reprezentacji od tamtego momentu do dziś – to jest proces, w którym dopatruję się logicznej ciągłości. My go zapoczątkowaliśmy, więc w sumie nikogo nie powinno dziwić, że brakowało jeszcze przygotowania mentalnego, jakości, a przede wszystkim doświadczenia. Okres przygotowawczy łatwo oceniać po wynikach na turnieju, ale zanim polecieliśmy do Azji nikt nie wiedział, co tak naprawdę trzeba było zrobić. Przecież o tym, co to w ogóle jest mundial przed startem w Korei w naszej ekipie wiedzieli jedynie wiceprezes PZPN Zbigniew Boniek i asystenci trenera Engela – Władysław Żmuda i Józef Młynarczyk. Cała reszta pojechała po doświadczenie. A w Niemczech 4 lata później wcale nie było wiele lepiej. Przecież z piłkarzy oprócz mnie zostali tylko Jacek Krzynówek, Jacek Bąk i Maciek Żurawski, a reszta kadry uczyła się, jak smakuje tak wielki turniej i jakie są na nim wymagania. OK., Paweł Janas kojarzył mistrzostwa świata jako piłkarz, ale jako szkoleniowiec debiutował w tej imprezie. Frycowe musiał więc zapłacić, podobnie jak trener Engel.

Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus

Brał pan udział w targach o wykorzystanie wizerunków reprezentantów przed wylotem na finały mistrzostw świata w 2002 roku?

Michał ŻEWŁAKOW: – Stałem z boku, byłem jednym z wielu takich, co tylko zgadzali się na to, co zadecydowała rada drużyny. Dziś udział piłkarzy w reklamach jest czymś naturalnym, natomiast my przecieraliśmy i ten szlak. Tematem numer jeden były zupki i szklanki, a nikt nawet nie pomyślał, że jeśli rezultaty nie będą się zgadzać, pojawi się dużo śmiechu. Jakieś pieniądze ostatecznie dostaliśmy z tytułu wykorzystania naszych wizerunków, ale biorąc pod uwagę dzisiejsze realia – były to drobne. Uczyliśmy się wszystkiego, również rynku reklamowego.

Po wylądowaniu w Korei…

Michał ŻEWŁAKOW: – …zmiana była duża. Kiedy zobaczyliśmy jak tam się żyje i funkcjonuje, to nie było w naszej ekipie nikogo, kto zgodziłby się grać w tamtejszej lidze nawet za największe pieniądze. Nie mam jednak wątpliwości, że dziś nikt w PZPN nie zgodziłby się na wybranie takiego ośrodka, jaki my mieliśmy do dyspozycji, bo zupełnie nie wpisywałby się w wyobrażenia i wymagania trenera Adama Nawałki. Teraz bazy naszej reprezentacji są wybierane pod kątem tego, co jest bezwzględnie potrzebne piłkarzom, nikt nie patrzy na co stać związek. PZPN jest zresztą znacznie bogatszy niż wówczas. I nie musi oszczędzać na komforcie zawodników. Inna sprawa, że my wszystko akceptowaliśmy, niczym stado owiec prowadzone przez jednego pasterza, bo nie wiedzieliśmy nawet, co będzie dla nas dobre. Albo złe.

Uwierzyliście trenerowi Engelowi, że jedziecie po złoty medal?

Michał ŻEWŁAKOW: – Wyniki w eliminacjach skłaniały wszystkich do optymizmu, nie tylko selekcjonera. Nie było wtedy mądrego, który stonowałby nastroje i wskazał, że poprzeczka ostro pojedzie w górę na mundialu.

Już w Korei punktem kulminacyjnym w oczekiwaniu na pierwszy mecz był konflikt, do którego doszło między wami – piłkarzami i nami – dziennikarzami. Fakt wyizolowania w zamkniętym ośrodku sprawił, że atmosfera wewnątrz drużyny lekko się przegrzała?

Michał ŻEWŁAKOW: – To było lekko gówniarskie zachowanie z naszej strony, co wynikało z niedojrzałości i niewiedzy, jak należy poruszać się na takim poziomie. Kiedy przebywa się przez 30-40 dni w tym samym gronie, a potem zamyka się jeszcze gdzieś na odludziu, to jakieś emocje zaczynają w człowieku buzować. Dziś wiem, że w takiej sytuacji trzeba się skupić na dobrych, pozytywnych kwestiach, tymczasem my wtedy wyeksponowaliśmy wyłącznie te złe. Wynikami nie potrafiliśmy wyzwolić pozytywnych emocji, natomiast okazywaniem negatywnych chcieliśmy zaspokoić własne ego. Dlatego wyszło jak wyszło, czyli nie tak jak powinno.

A może zabrakło rozluźnienia, do jakiego byliście przyzwyczajeni na zgrupowaniach w Konstancinie – piwka, grilla i późniejszych wspólnych wypadów na miasto?

Michał ŻEWŁAKOW: – Jeśli chodzi o aspekt psychologiczny, to chyba właśnie takich zabiegów zabrakło najbardziej. Koszarowanie piłkarzy, i to na pełnej spince przez wiele tygodni, musiało gdzieś znaleźć ujście. Tyle że o kwestiach rozluźnienia łatwiej rozmawia się, i łatwiej uzyskać na to zgodę, kiedy zgadzają się wyniki. Gdyby udało się wygrać na inaugurację z Koreą, to pewnie moglibyśmy pójść w miasto i robić wszystko, a dziennikarze jeszcze by nam przyklasnęli. A w każdym razie wiedzieliby, że zasłużyliśmy na takie odprężenie. Rezultaty jednak się nie zgadzały, więc nie było tematu. A szkoda. Trzeba jednak pamiętać, że trenerzy Engel i Janas postawili fundamenty, z których dziś korzysta selekcjoner Nawałka. Oczywiście, dodaje też swoją mądrość, ale nie musiał zaczynać na totalnych bezdrożach, bo były już kierunkowskazy.

Fot. Norbert Barczyk/PressFocus

Przed pierwszym meczem słyszeliście na boisku hymn, a raczej wariację na temat „Mazurka Dąbrowskiego”?

Michał ŻEWŁAKOW: – Nie przesadzajmy, sposób wykonania hymnu nie wpłynął na nas w jakikolwiek sposób. Byliśmy tak przejęci i skoncentrowani na meczu, że pewnie nawet wtedy nie dotarło do nas, że coś jest nie halo. Szok przeżyliśmy dopiero wówczas, kiedy zaczęła się rywalizacja na boisku. Gdyby Jacek Krzynówek wykorzystał doskonałą sytuację, co jednak się nie udało, być może nasza historia potoczyłaby się inaczej. A może nie, bo potem Koreańczycy zwyczajnie nas zabiegali. Pod względem przygotowania motorycznego w porównaniu do gospodarzy wyglądaliśmy blado. Ba, rywale przewyższali nas nawet w takich aspektach, w których absolutnie nie powinni. Naprawdę źle wyglądaliśmy fizycznie.

Jakie uczucia dominowały w drużynie po premierowej porażce?

Michał ŻEWŁAKOW: – Uświadomiliśmy sobie wreszcie, co to są finały mistrzostw świata. Wpadka na dzień dobry skazywała nas na tylko jedną szansę na naprawę sytuacji, tymczasem mecz z Portugalią wyszedł nam jeszcze gorzej niż ten na inaugurację. Po tym drugim spotkaniu dopadło nas z jednej strony zwątpienie, a z drugiej – wkurw…. Okazało się, że wcześniej nie wiedzieliśmy tak naprawdę o co w takiej imprezie chodzi. I dopiero porażka 0:4 otworzyła wszystkim oczy, że piłkarsko nie dorośliśmy do takiego turnieju. Oczekiwanie na dobry wynik na w tym turnieju było z naszej strony nieracjonalne.

Piłkarsko? Przecież duża część tamtej drużyny grała w poważnych klubach.

Michał ŻEWŁAKOW: – To prawda, ale byliśmy królami lokalnych podwórek. To znaczy byliśmy znani tylko w tych ligach, w których graliśmy. Dziś Roberta Lewandowskiego, ale też Kamila Glika, Wojtka Szczęsnego czy Grzegorza Krychowiaka zna cały świat. U nas nie było nikogo takiego, kto ściągnąłby na siebie całą uwagę rywali, ewentualnie w pojedynkę zdjął presję z reszty zespołu. Albo pociągnął resztę, kiedy coś się nie układało na boisko. Nie było takiej sztandarowej postaci jak dziś Lewy. Nasi liderzy, Piotrek Świerczewski czy Tomek Hajto, na pewno nie byli takimi osobistościami w świecie futbolu jaką dziś jest Robert.

Miał pan pretensję do selekcjonera Engela, że nie wystawił pana w meczu z USA na zakończenie fazy grupowej?

Michał ŻEWŁAKOW: – Na ostatnim treningu przed tym spotkaniem tak mocno pociągnąłem mięśnie brzucha, że sam poprosiłem o zwolnienia ze spotkania ze Stanami Zjednoczonymi; bo nie dałbym rady biegać. Wyautowałem się więc sam z najprzyjemniejszego meczu. Z powodu urazu ominęły mnie jedyne pozytywne doznania w Korei. Z drugiej strony cieszyłem się jednak nie tylko z wyniku, ale i z faktu, że zagrali koledzy, którzy równo z nami zasuwali przez ostatnie tygodnie, a w dwóch pierwszych spotkaniach nie mieli szansy, żeby się nawet pokazać. To była sprawiedliwa nagroda na rezerwowych, którzy na dodatek otarli nam wszystkim, łącznie z kibicami, łzy z policzków.

Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus

W Korei zabrakło Tomka Iwana?

Michał ŻEWŁAKOW: – Oczywiście, że go brakowało. Wystąpił przecież w większości meczów eliminacyjnych, a potem – gdy miał problem z grą – przeniósł się bodaj do Roosendaal, małego holenderskiego klubu i wydawało nam się, że w ten sposób poradził sobie z największym kłopotem. Kiedy okazało się, że jednak nie poleci z nami na mundial, to był pierwszy moment, w którym zaczęła się psuć atmosfera. Coś bezpowrotnie minęło, gdzieś uleciał entuzjazm. Potem pojawiła się krytyka i… szala goryczy się przelała. Dlatego mam nadzieję, że trener Nawałka wyciągnie wnioski i oszczędzi drużynie takich negatywnych wzruszeń podczas przygotowań do mundialu w Rosji.

Większy szok przy ogłaszaniu składu na mundial przeżyliście jednak, a wraz z wami kibice, 4 lata później, kiedy Janas naprawdę mocno namieszał.

Michał ŻEWŁAKOW: – To był rzeczywiście szok, i to nie tylko dla tych zawodników, których ostatecznie zabrakło w kadrze. Pewnie do dziś jest to tajemnica Janosika, którą zabierze ze sobą na zawsze, dlaczego właśnie tak postąpił. Zabrakło przecież kilku istotnych nazwisk, Jurka Dudka, Tomka Kłosa, czy Tomka Frankowskiego, a wraz z nimi tożsamość zespołu wypracowana w eliminacjach też została w domu. A przede wszystkim – pewność siebie. Wraz z Krzynkiem, Bąkiem i Żurawiem zdawaliśmy sobie sprawę, co nas czeka w Niemczech, ale reszta chłopaków – niestety nie. Nawet jeśli za naszą zachodnią granicą czuliśmy się zupełnie inaczej niż Azji, a w zasadzie niemal jak u siebie, z uwagi na wszechobecność polskich kibiców. Na boisku nie miało to znaczenia.

Tym razem nie byliście jednak wyizolowani od świata, ośrodek w Barsinghausen był korzystnie położony…

Michał ŻEWŁAKOW: – …i dlatego nie dochodziło już do żadnych spięć z dziennikarzami, nie było syndromu oblężonej twierdzy. Ten mundial, jak to w swoim stylu ocenił Artur Boruc, my, czyli piłkarze, po prostu spieprzyliśmy. OK, wiedzieliśmy jak Ekwadorczycy wykonują auty, ale teoria to często coś odmiennego niż praktyka. Nawet jeśli po drugiej nie stronie nie ma Leo Messiego lub Cristiano Ronaldo. To nie był rywal poza naszym zasięgiem, nie stłamsił nas, popełnił po prostu mniej błędów, wykorzystał nasze i dlatego wygrał. Prawda jest zresztą taka, że przegraliśmy to spotkanie na własne życzenie. A jeśli chodzi o cały turniej w Niemczech, to na wysokości zadania stanął tylko jeden nasz zawodnik, mianowicie Boruc. Przecież z Niemcami, gdzie emocje były do końca i coś można było w tym spotkaniu zobaczyć, gdyby nie Boruc przegralibyśmy co najmniej 0:4 i dokładnie powtórzyli scenariusz z Korei.

Dopóki pan był na boisku utrzymywał się jednak bezbramkowy remis.

Michał ŻEWŁAKOW: – Szczerze muszę jednak przyznać, że David Odonkor odebrał mi wiele zdrowia sił. Doszedłem więc do wniosku, iż lepiej będzie, kiedy na ostatnie 7-10 minut wejdzie ktoś świeży, bo ja oddychałem już rękawami. Robiłem wszystko, żeby pomóc drużynie, chciałem zachować się w sposób odpowiedzialny. Dziś jestem mądrzejszy, więc pewnie starałbym się dotrwać na boisku, zwłaszcza ze świadomością, co stało się po moim zejściu. Wtedy jednak uważałem, że zachowuję się uczciwie wobec trenera i kolegów. A ówczesne odczucia są jednak ważniejsze niż spojrzenie z wieloletniej perspektywy.

Po drugiej porażce w Weltmeisterschaft 2006 upiliście się na smutno?

Michał ŻEWŁAKOW: – Trener Engel i trener Janas nie zabraniali nam niczego, zresztą obaj w ogóle nie przeszkadzali; przeciwnie – jak tylko mogli, gotowi byli pomagać. A było już przecież pozamiatane, wiedzieliśmy, iż na tych mistrzostwach nie zaistniejemy, więc trzeba było wyrzucić z siebie wszystko, co złe. Po to, żeby na koniec choć nieco zmienić obraz, żeby nie był tak mocno tragiczny. A nie sposób zapomnieć, że inaczej piwko pije się na weselu – ku czemu stworzyli sobie możliwości nasi słynni poprzednicy z mundiali 1974 i 1982 roku – a inaczej na pogrzebie. Nasza impreza nie miała na celu celebrowania czegokolwiek; chcieliśmy tylko zmniejszyć ból i uśmierzyć poczucie klęski. I kiedy zszedł stres, ponownie rozegraliśmy najlepsze spotkanie w mistrzostwach, dokładnie tak samo jak 4 lata wcześniej. Nie spieszyliśmy się niepotrzebnie, zrobiliśmy wszystko tak, jak powinniśmy byli od początku. Zakładaliśmy przed turniejem wygraną z Ekwadorem, nie wiedzieliśmy co nas będzie czekać z Niemcami, więc nastawialiśmy się, że starcie z Kostaryką okaże się decydujące. Niestety, polegliśmy w dwóch pierwszych starciach, więc do trzeciego podeszliśmy już na luzie. I okazało się, że właśnie luzu zabrakło najbardziej w dwóch wcześniejszych spotkaniach. Czyli znów okazało się, że na wielką presję związaną z występem w poważnym turnieju zespół po prostu nie był przygotowany.

A na wejścia polityków do szatni byliście gotowi?

Michał ŻEWŁAKOW: – Na wizytę premiera Marcinkiewicza przez meczem z Ekwadorem – nie. Nie chcę powiedzieć, że nas rozbiła, ale na pewno zmieniła i nieco zaburzyła bezpośrednie przygotowanie do rywalizacji. Tym bardziej, że nie wiedzieliśmy, że ktoś nam zakłóci odprawę i koncentrację. Po meczu z Niemcami, gdy przyszedł do nas śp. prezydent Kaczyński z małżonką – to co innego. Było przyjemniej, podziękował nam i podniósł na duchu. A nawet otrząsnął ze wstydu i bólu po porażce. Najlmilszym wspomnieniem z Niemiec były jednak bramki strzelone Kostaryce. Turniej nie okazał się w stu procentach przykry, choć trafienia Bartka Bosackiego nie mogły nam osłodzić goryczy porażki i poczucia zażenowania. Zresztą fakt, że na listę strzelców wpisał się zawodnik, który tak naprawdę przypadkowo znalazł się w drużynie, najlepiej pokazuje, że oba mundiale z moim udziałem były dla naszej reprezentacji szkołą życia. Poszerzaliśmy horyzonty, zdobywaliśmy doświadczenie. Na więcej nie było nas stać.

Fot. Norbert Barczyk/PressFocus

Często zdarza się panu wracać do udziału w mundialach z kolegami z tamtych reprezentacji?

Michał ŻEWŁAKOW: – Wspomnienia dla większości nie są pozytywne. Zadra nie tkwi oczywiście w nas do dziś, więc to chyba naturalne, że wreszcie pojawiają się także żarty. Z Tomka Hajty, który jest kojarzony z Pedro Pauletą – też. Tyle że Hajtowy może powiedzieć wszystkim, którzy się z niego śmieją, iż aby popełnić takie błędy jak on w spotkaniu z Portugalią, najpierw trzeba było pojechać na mundial. A naprawdę niewielu piłkarzy z tamtych generacji wywalczyło sobie taki przywilej. Tak z przymrużeniem oka mogę powiedzieć, że czasami zastanawiam się, czy podesłać Tomkowi koszulkę Paulety – po meczu z Portugalią właśnie z Pedro się wymieniłem.

To jedyne takie pańskie trofeum?

Michał ŻEWŁAKOW: – Ależ skąd! Długo by wymieniać, bo koszulki rywali zbierałem po wszystkich występach w Lidze Mistrzów i na dużych turniejach. Z mundiali oprócz Paulety, zabrałem trykoty Koreańczyka Ki Hyeun Seola, z którym spotkaliśmy się później w Anderlechcie Bruksela, Gregga Berhaltera z USA, Marlona Ayovi z Ekwadoru, Miro Klose z Niemiec i Harolda Wallace’a z Kostaryki.

Co będzie kluczowe dla reprezentacji Nawałki w Rosji?

Michał ŻEWŁAKOW: – Pierwszy mecz to zawsze jest papierek lakmusowy, jeśli idzie o siłę zespołu i atmosferę panującą w drużynie. Jestem jednak o tyle spokojny, że doświadczeniem tylko kilku naszych czołowych piłkarzy, również wyniesionym z klubów i z europejskich pucharów, można by obdzielić obydwie reprezentacje, w których ja występowałem na mistrzostwach świata. I jeszcze sporo by zostało. Wielki kapitał stanowi też obycie trenera Nawałki z dużą imprezą. Dojrzałości nie powinno więc zabraknąć ani na ławce, ani na boisku. A umiejętności przecież chłopakom nie ubyło przez dwa lata od Euro we Francji.

Co byłoby sukcesem biało-czerwonych?

Michał ŻEWŁAKOW: – Powtórzenie wyniku z Euro 2016, czyli ćwierćfinał. Natomiast plan minimum zostanie zrealizowany po wyjściu z grupy. Gorszego scenariusza nie zakładam, z zastrzeżeniem, że mam nadzieję, iż trener Nawałka nie zrobi personalnej rewolucji i przy ogłoszeniu nominacji nie będzie żadnych przykrych niespodzianek.