Po finale Pucharu Polski. Winnych brak?!

Nie milkną echa zamieszania przy okazji warszawskiego meczu Lecha z Rakowem.


Zaczęło się od informacji Polskiego Związku Piłki Nożnej, który kilka dni przez meczem Rakowa z Lechem podał do wiadomości, że spotkanie będzie imprezą masową – tj. Stadion Narodowy będzie mógł wypełnić się po brzegi. Organem wydającym odpowiednie zezwolenie był prezydent Warszawy, który postawił jednak warunek zakazujący wnoszenia flag i transparentów większych niż 2 x 1,5 metra. Oznaczało to, że ultrasi nie mogli wnieść na Narodowy flag kibicowskich, wywieszanych co mecz na ich sektorach, o przygotowaniu wielowymiarowych sektorówek już nie wspominając.

Nikt nie wejdzie

Decyzja prezydenta stolicy zirytowała zorganizowane grupy kibicowskie, więc stowarzyszenia fanów Rakowa i Lecha wydały wspólne oświadczenie potępiające taką sytuację. Również sam PZPN – który jako organizator meczu musiał się dostosować – nie był zadowolony, dlatego złożył odwołanie. Bezskutecznie.

Od początku było wiadomo, że ultrasi nie zostawią tak tej sprawy. Większość kibiców Lecha mecz spędziła na zewnątrz stadionu, co oznaczało kilkutysięczną „wyrwę” na trybunach Narodowego. Nawet jeśli ktoś chciał wejść na „poznański” sektor, był zatrzymywany przez ultrasów, pod hasłem: dopóki oprawa nie znajdzie się na obiekcie, żaden kibic Lecha tam nie wejdzie. Pod stadionem było raczej spokojnie, choć nie obyło się bez incydentów.

Nie chodzi już nawet o chuligańskie wybryki, którymi – na kilka godzin przed meczem – chwalili się niektórzy zwolennicy Lecha, wrzucając do sieci filmiki ze „zdobytymi” szalikami kibiców Rakowa. Gdy już w trakcie meczu co bardziej niecierpliwi poznaniacy zaczęli szarpać bramy, policjanci użyli gazu łzawiącego, którym oberwało się niestety także niewinnym. Co gorsza również tym, którzy przybyli na finał z dziećmi.

Nie można pozwolić!

Opinia publiczna podzieliła się. Środowisko kibicowskie w pełni poparło fanów Lecha i decyzję o tym, by nie wchodzić na stadion, skoro zakazuje się wnoszenia ich „świętości”. Głosy poparcia wyrażały grupy kibicowskie z całej Polski, także te, które nie pałają do „Kolejorza” sympatią. Potępieni zostali fani Rakowa, którzy nie okazali solidarności z lechitami i weszli na swoje sektory – mimo że przyśpiewkami jasno dali do zrozumienia, że takiej decyzji nie popierają.

Jednak ludzie spoza nazwijmy to sceny kibicowskiej podkreślali, że ultrasi Lecha zachowali się idiotycznie, bo odpuścili wspieranie swojej drużyny. Zastanawiano się, czy aby na pewno zależy im na klubie. – Nie można pozwolić, by patologia decydowała, kto wchodzi, a kto nie wchodzi na mecz finałowy – pisał na twitterze były prezes PZPN-u, Zbigniew Boniek.

Zdenerwowany Kulesza

Faktem jednak jest, że spotkanie finałowe nie miało takiej atmosfery, na jaką wszyscy liczyli. – Stanowisko Komendy Miejskiej Polskiej Straży Pożarnej o zakazie wnoszenia większych flag uderza w piękno sportu, jest niezrozumiałe i powoduje więcej szkód niż pożytku. Zmieniono zasady obowiązujące od lat. Jeżeli w przyszłości PSP nie zmieni swojego stanowiska, finał Pucharu Polski nie będzie organizowany w Warszawie – napisał na twitterze prezes PZPN-u, Cezary Kulesza.

Trzeba jednak zastanowić się, na czyje barki spada odpowiedzialność – na Straż Pożarną czy na prezydenta Trzaskowskiego. Zaczęło się więc przerzucanie gorącego kartofla. Kibice nie przebierając w słowach krytykowali PZPN, ale akurat związek nie mógł zrobić nic poza dostosowaniem się do decyzji (i złożonym odwołaniem, które nie przyniosło skutku).

Warszawskie przepychanki

Trzaskowski stwierdził, że za zakazem wnoszenia flag i banerów stała PSP, podczas gdy jej rzecznik, [Karol Kierzkowski] zarzucił mu… wprowadzanie w błąd. „Państwowa Straż Pożarna wydała pozytywną opinię dotyczącą bezpieczeństwa pożarowego meczu Lecha z Rakowem, w której „nie zaleca się wnoszenia flag i banerów większych niż 2×1,5 m”. Uprzejmie przypominam, że decyzję o pozwoleniu na organizację imprezy masowej wydaje Prezydent miasta stołecznego Warszawy” – napisał na Twitterze rzecznik.

Reasumując. Od początku swego istnienia finał „turnieju tysiąca drużyn” rozgrywany był w bardzo wielu miastach i dopiero Zbigniew Boniek jako prezes PZPN – zapewne autorytarnie, jak to miał w zwyczaju – „przeniósł” decydującą rozgrywkę na stałe do stolicy. Miało to zwiększyć prestiż tych rozgrywek, a teraz przyczyniło się do brzydkiego zapachu. Finał Pucharu Polski co roku gdzie indziej – a komu to przeszkadzało?!


Fot. lechpoznan.pl/Przemek Szyszka