Podbeskidzie. W kogo wda się Biliński?

 

Kamila Bilińskiego, 32-letniego napastnika, który na początku lutego podpisał kontrakt Podbeskidziem, bez wątpienia, można zaliczyć do grona napastników „z nazwiskiem”. Przede wszystkim dlatego, ponieważ utytułowany zawodnik, który ma na swoim koncie mistrzowskie tytułu na Litwie i Łotwie, a także ponad 100 występów w ekstraklasie, trafił do klubu zaplecza ekstraklasy.

W przeszłości Podbeskidzie często stosowało podobne rozwiązanie. Pozyskiwało, grając jeszcze w ekstraklasie, takich właśnie ludzi do pierwszej linii, których nazwiska sporo kibicom, nie tylko tym spod Klimczoka, mówiły. Jak szło tym zawodnikom w barwach bielskiego zespołu?

Nie przychodził dla pieniędzy

Kiedy w maju 2011 roku Podbeskidzie awansowały do ekstraklasy władze klubu zdawały sobie sprawę z tego, że należy zespół wzmocnić. Sięgnięto m.in. po Adriana Sikorę, zawodnika, który niespełna dekadę wcześniej był już graczem bielskiego zespołu. Nie było wówczas kibica, któremu ten transfer się nie spodobał. Do zespołu dołączał bowiem zawodnik pochodzący z regionu.

– Adrian nie przychodzi do nas dla pieniędzy. Gdyby tak było, to wybrałby inną ofertę – mówił ówczesny prezes Podbeskidzia, Janusz Okrzesik, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że w okresie poprzedzającym przenosiny pod Klimczok „Siki” mógł pochwalić się jedynie występami w… rezerwach cypryjskiego APOEL-u Nikozja.

Zawodnik przepracował następnie z Podbeskidziem okres przygotowawczy, ale dojść do formy sprzed lat, kiedy to strzelał nawet po kilkanaście goli w sezonie ekstraklasy, się nie udało. Ostatecznie skończyło się na 14 występach bez gola w najwyższej klasie rozgrywkowej w barwach Podbeskidzia, a po sezonie nie zdecydowano się na przedłużenie kontraktu z piłkarzem.

Kilka miesięcy później pod Klimczokiem eksplodowała prawdziwa transferowa bomba. W październiku kontrakt z „góralami” podpisał Ireneusz Jeleń, który raptem osiem miesięcy wcześniej zagrał w reprezentacji Polski. Na otwarcie Stadiony Narodowego, przeciwko Portugalii.

Nie ten sam Chrapek

Z Podbeskidziem związał się z umową do końca sezonu. Ale z dziwną klauzulą, że zimą może sam siebie wykupić za… złotówkę. Tak też się stało, a to, co zdążył zaprezentować na boisku – w barwach „górali” – nie przysporzyło mu sympatii. Nie strzelił rzutu karnego, w meczu z Lechem Poznań. Próbował wymusić rzut karny z Polonią Warszawa, a z Widzewem Łódź trafił w słupek.

W siedmiu meczach z Jeleniem na boisku Podbeskidzie zdobyło… jeden punkt, więc decyzja o rozwiązaniu umowy została przyjęta pod Klimczokiem z ulgą.

W 2013 roku do Podbeskidzia, po nieudanej i bardzo pechowej przygodzie z Lechem Poznań, wracał Krzysztof Chrapek. Biorąc pod uwagę poważną kontuzję, a także groźny wypadek samochodowy, wszyscy zdawali sobie sprawę, że to nie jest ten sam piłkarz, który kiedyś, w I lidze, strzelał dla Podbeskidzia pięć bramek Turowi Turek.

Niemniej jednak, po powrocie, bardzo się starał, choć przez dwa sezony nie potrafił wywalczyć sobie na stałe miejsca w wyjściowym składzie. Skończyło się na 32 występach i 4 bramkach w ekstraklasie, a kibice – z pewnością – pamiętają mecz z Zagłębiem Lubin, kiedy to Chrapek wszedł na boisko z ławki przy stanie 0:0, a dwa jego trafienia dały „góralom” zwycięstwo.

Początek był piorunujący

Podobnie, jak wcześniej Chrapek, w 2014 roku, do Podbeskidzia wracał Robert Demjan. Niegdyś piłkarz zupełnie anonimowy. Przypomnijmy jednak, że do belgijskiego Waasland-Beveren wyjeżdżał z Bielska-Białej już jako król strzelców ekstraklasy.

Pobyt w Belgii okazał się nieudany, ale kibice pod Klimczokiem przyjęli go z otwartymi ramionami. Spędził z nimi następnie trzy sezony, rozegrał 89 meczów i strzelił 15 bramek, ale finalnie nie obyło się bez zgrzytu.

Pod koniec sezonu 2016/17, już w I lidze, grał bardzo niewiele. Dlatego, bo klub nie chciał, aby osiągnął taką liczbę rozegranych minut, po której jego kontrakt zostałby automatycznie przedłużony. Ostatecznie sprawa została załagodzona, a Demjan przyjechał na jeden z meczów i został oficjalnie pożegnany. Zresztą do dziś czasami na spotkania Podbeskidzia zagląda.

Maciej Korzym dołączył do bielskiego zespołu już po rozpoczęciu sezonu 2014/15 i trzeba przyznać, że wejście do zespołu miał piorunujące. W czterech pierwszych meczach strzelił trzy gole. Trafił do siatki m.in. w historycznym, wygranym 2:1 w Bielsku-Białej meczu z Legią Warszawa.

Później jednak, również ze względu na kontuzje, było gorzej i na początku kolejnego sezonu kontrakt z zawodnikiem został rozwiązany za porozumieniem stron. Był to zatem kolejny przykład napastnika „z nazwiskiem”, który w Podbeskidziu się nie sprawdził.

 

Na zdjęciu: Ireneusz Jeleń (z lewej) był tym napastnikiem Podbeskidzia „z nazwiskiem”, któremu pobyt w klubie wyraźnie się nie udał.