Po sezonie. GKS Tychy – Jedna porażka z drużynami z czołówki

W poprzednich sezonach w GKS-ie Tychy tylko mówiło się o tym, że drużyna chce awansować do ekstraklasy, a w minionych rozgrywkach słowa wreszcie nabrały mocy.


Wprawdzie rok temu zatrudnienie Artura Derbina na stanowisko pierwszego trenera przez niektórych kibiców potraktowane zostało jako zapowiedź długodystansowego budowania zespołu. Tym bardziej, że prezes Leszek Bartnicki i pomagający mu Krzysztof Bizacki, przeprowadzili wietrzenie szatni, a czasu na sformowanie nowego zespołu latem nie było za dużo. Mimo to na zimową przerwę tyszanie udali się jako siódma drużyna tabeli, mając jeden mecz mniej niż rywale. To zdopingowało piłkarzy do solidnej zimowej pracy, której efekty były znakomite. Nawet osłabienie, spowodowane grudniowym odejściem Jana Biegańskiego od Lechii Gdańsk, gdzie młodzieżowiec szybko wywalczył miejsce w podstawowym składzie, nie odebrało wiary w to, że trójkolorowi w roku jubileuszu 50-lecia klubu, są w stanie powalczyć o powrót do ekstraklasy. Drużyna spokojnie została uzupełniona Wiktorem Żytkiem, sprowadzonym z Puszczy Niepołomice i Kamilem Kargulewiczem wypatrzonym w III-ligowej Siarce Tarnobrzeg.

Zabrakło wprawdzie spektakularnych wzmocnień, ale to nie przeszkodziło sztabowi szkoleniowemu GKS-u Tychy na sformowanie drużyny, która w rundę wiosenną weszła z przytupem. Po „zaległym” zwycięstwie w Łodzi z ŁKS-em i wygranych w Olsztynie oraz z Zagłębiem Sosnowiec trójkolorowi zameldowali się na trzecim miejscu w tabeli i to był sygnał, że tyszanie włączą się do walki o bezpośredni awans. Patrząc na rundę wiosenną z perspektywy zakończonego już sezonu możemy powiedzieć, że najbardziej żal punktów straconych w drugiej połowie marca. To wtedy, po wyjazdowej porażce z rozpędzoną Sandecją Nowy Sącz przyszły dwa bezbramkowe remisy z GKS-em Bełchatów w Tychach oraz Resovią w Rzeszowie. Z tymi zgubionymi czterema punktami tyszanie byliby już w ekstraklasie…

Wprawdzie 1 kwietnia GKS Tychy wygrywając u siebie z Arką Gdynia znowu dał sygnał, że będzie się liczył o miejsce w czołówce, ale zabrakło pójścia za ciosem. Wygrana z bezpośrednim rywalem nie została poparta punktowaniem na wyjazdach, bo przyszła porażka w Kielcach. Również po domowym zwycięstwie z maszerującym po mistrzostwo Radomiakiem tyszanie w Głogowie zostali trafieni przez Chrobrego i musieli finiszować z piątego miejsca. Potrafili jednak zebrać siły i czterema zwycięstwami z rzędu wywalczyli drugie miejsce w tabeli.

Na cztery kolejki przed zakończeniem rundy wiosennej wszystko było więc w rękach – nogach i głowach – tyszan, ale jedyna w całym sezonie porażka z drużynami z pierwszej szóstki sprawiła, że to rywale mogli rozdawać karty. Efektowne zwycięstwa 2:0 na stadionie Widzewa oraz 5:1 w Opolu z Odrą niczego nie zmieniły, bo Radomiak i Bruk-Bet Termalica nie wypuściły już awansu, a półfinałowy baraż z Górnikiem Łęczna zakończył się loterią rzutów karnych, w których goście okazali się skuteczniejsi zamykając przed tyszanami drzwi do ekstraklasy.


STRZELCY (49): 7 – Biel, Lewicki, 6 – Grzeszczyk, 4 – J. Piątek, Steblecki, 3 – Kargulewicz, Szeliga, 2 – Mańka, Nowak, Paprzycki, Żytek, 1 – Moneta, Nedić, K. Piątek, Połap, Szymura, Wołkowicz oraz Mikulec (Resovia) – gol samobójczy.

W barażach: K. Piątek.


PLUS

Artur Derbin

Szkoleniowiec, który swoim entuzjazmem i optymizmem potrafił „zarazić” cały klub. Artur Derbin tak prowadził drużynę, że wszyscy czuli się potrzebni i tworzyli zespół. Dzięki temu każdy piłkarz rozwijał się i pracował nad formą, żeby wchodzący do gry z ławki, albo zastępując kontuzjowanego lub pauzującego za kartki kolegę, dać impuls do jeszcze lepszej gry. W głównej mierze dzięki atmosferze w szatni GKS Tychy, choć na papierze miał mnie argumentów od faworytów, do ostatniej kolejki liczył się w walce o bezpośredni awans ekstraklasy.


MINUS

Zabrakło napastnika

Choć pod względem liczby bramek zdobytych w minionym sezonie GKS Tychy nie ma się czego wstydzić, bo tylko trzy drużyny strzeliły więcej goli, a mistrzowski Radomiak miał taki sam dorobek, to największą bolączką zespołu okazał się brak snajpera. Siedem goli Szymona Lewickiego w 27 występach to zdecydowania za mało żeby chwalić napastnika. W dodatku Damian Nowak i Dawid Kasprzyk byli zbyt długo kontuzjowani żeby dawać trenerowi pole manewru w ustawieniu ataku, a zalety defensywne „Lewego” nie wystarczyły do pełnej radości.


Fot. Dorota Dusik