Pogoń była dla mnie najważniejsza

Bogdan NATHER: Pogoń Szczecin to najważniejszy klub w pańskiej karierze piłkarskiej?

Piotr MANDRYSZ: – Myślę, że tak. Chociażby z racji liczby lat, które spędziłem w tym klubie. Do Pogoni trafiłem trzykrotnie, dwa razy jako piłkarz, raz w charakterze trenera. W hierarchii ważności Pogoń plasuje się najwyżej.

Z tego powodu Pogoń darzy pan największym sentymentem?

Piotr MANDRYSZ: – Tak, bez dwóch zdań. Tam wybiłem się jako piłkarz, dwukrotnie wywalczyłem awans do wyższej ligi. Raz jako grający asystent trenera Romualda Szukiełowicza, drugi raz jako samodzielny trener. W żadnym innym klubie, w którym pracowałem, takie przypadki nie miały miejsca. Poza tym to w Szczecinie urodził się mój młodszy syn, Paweł.

Grając w Pogoni przeżył pan spadek z tą drużyną z ekstraklasy, ale po roku wrócił pan z „portowcami” do elity. Jaki moment(y) z lat spędzonych w Szczecinie wspomina pan najchętniej i nie zapomni ich do końca życia?

Piotra Mandrysza w koszulce Pogoni niewielu kibiców już pamięta.
Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Piotr MANDRYSZ: – W maju 1996 roku w dwóch meczach z rzędu strzeliłem dwa gole w rzutów wolnych. W programie „Magazyn gol”, prowadzonym przez red. Jacka Laskowskiego w telewizji publicznej, zostały one uznane za bramki tygodnia. W obu przypadkach zdjąłem „pajęczynę” z okienka bramki rywali. Moje gole zostały wybrane za najładniejsze głosami kibiców. Do końca życia na pewno będę pamiętał swój ostatni mecz ligowy w Pogoni w maju 1999 roku. W przedostatniej kolejce graliśmy w Szczecinie z GKS-em Bełchatów, strzeliłem jedynego gola głową po akcji Andrzeja Rycaka. W tym momencie graliśmy już w dziesiątkę, bo kilka minut wcześniej Maciej Stolarczyk zagrał ręką niczym siatkarz, został upomniany drugą żółtą kartką i wyleciał z boiska. Zwycięstwo smakowało podwójnie, bo to Bełchatów wcześniej zdegradował nas do II ligi, a teraz to my jego „utopiliśmy”.

Najlepsi piłkarze, z którymi miał pan okazję grać w Pogoni?

Piotr MANDRYSZ: – Olgierd Moskalewicz oraz Robert Dymkowski z racji niesamowitych predyspozycji strzeleckich. No i nie mogę zapomnieć o Radku Majdanie, który był wtedy młodym bramkarzem.

Kpina w biały dzień

Jako trener dotarł pan z Pogonią w 2010 roku do finału Pucharu Polski. Dlaczego nie udało się zdobyć tego trofeum?

Piotr MANDRYSZ: – Już sam awans do finału był ogromnym sukcesem Pogoni. Graliśmy wtedy jako pierwszoligowiec i po drodze wyeliminowaliśmy trzy drużyny z ekstraklasy – Polonię Warszawa, Piasta Gliwice i Ruch Chorzów. Bardzo sobie ceniłem zwłaszcza wyeliminowanie Ruchu. Po pierwsze dlatego, że wyrzucił za burtę PP warszawską Legię, a po drugie Pogoń okazała się lepsza w dwumeczu. Zwieńczeniem tej drogi przez mękę miał być finał z Jagiellonią. Faworytem był zespół z Białegostoku, w którym grali między innymi Tomasz Frankowski i Kamil Grosicki. Rysą na tym spotkania była decyzja sędziego Roberta Małka z Zabrza, który ewidentnie nas skrzywdził. Przy wyniku 0:0 Marokańczyk El Mehdi Sidqy wyciął równo z trawą Marcina Bojarskiego. Nie będę się spierał, czy należał nam się rzut karny, ale czerwona kartka dla Marokańczyka była ewidentna! Tymczasem „Bojar” dostał żółtą kartkę za „symulkę”! To były kpiny w biały dzień.

Cud w Białymstoku

Niewiele osób pamięta, a większość nie wie, że w ekstraklasie debiutował pan jak piłkarz Zagłębia Sosnowiec. Jak pan znalazł się w tym klubie?

Piotr MANDRYSZ: – Przez przypadek. Miałem przejść do chorzowskiego Ruchu, wtedy mistrza Polski. Niestety, w meczu ROW-u Rybnik z GKS-em Tychy, który z trybun obserwował nieodżałowanej pamięci Jurek Wyrobek, zerwałem przyczep mięśnia prostego uda łącznie z blaszką kostną. Innymi słowy mięsień oderwał się od kości. Miałem rok przerwy w grze. Trafiłem do Zagłębia Sosnowiec, które było jednym z najsłabszych zespołów. Wzięli mnie chyba tylko dlatego, że po rocznej karencji byłem za darmo, nie musieli nic za mnie płacić.

Skoro Zagłębia było takie słabe, to jakim cudem utrzymało się?

Piotr MANDRYSZ: – Właśnie cudem. W normalnych okolicznościach spadlibyśmy, ale akurat ligę powiększano z 16 zespołów do 18. Graliśmy baraże z Jagiellonią. W Sosnowcu przegraliśmy 0:2 i na rewanż jechaliśmy jak na ścięcie. Na odnowie w basenie wszyscy chłopcy byli przygnębieni, próbowałem ich pocieszyć i zmotywować. „Przecież nie mamy nic do stracenia” – argumentowałem, chociaż moja wiara nie była bezgraniczna. Nie mógł nam pomóc Karol Kordysz, który został ukarany czerwoną kartką. Trener Zbigniew Myga zabrał do Białegostoku tylko 14 zawodników. Odrobiliśmy straty – pierwszego gola strzeliłem „szczupakiem”, drugiego Darek Wykurz. W końcówce dostałem czerwoną kartkę za akcję ratunkową, w karnych koledzy byli bezbłędni, a Grzesiek Harasiuk obronił dwie „jedenastki”. Zepsuliśmy fetę gospodarzom, przed drzwiami naszej szatni noszono szampany i torty, a panie paradowały w efektownych kreacjach, przyszły na mecz prosto od fryzjera i kosmetyczki.

Niesmak pozostał

Z niesmakiem wspomina pa okoliczności rozstania z Zagłębiem jako trener?

Piotr MANDRYSZ: – Oczywiście. Kulisy mojego odejścia z Sosnowca były skandaliczne. Kierownictwo klubu postanowiło trzymać stronę piłkarza, nie trenera, który informował słabościach drużyny i poszczególnych zawodników.

Po meczu z Pogonią Siedlce doszło do niesamowitego wystąpienia mojego podopiecznego. Skrytykował mnie w sposób, po którym nasza współpraca była niemożliwa. Zycie dopisało jednak ciąg dalszy, to samo kierownictwo, które stało w jednym szeregu z piłkarzem, potem pozbyło się zawodnika. Gdyby zrobiono to w grudniu, a nie dopiero w marcu, śmiem twierdzić, że już wtedy byłaby w Sosnowcu ekstraklasa. Prezes Jaroszewski w późniejszych wywiadach przyznawał, że popełnił błąd, ale mleko już się rozlało, czasu już nie można było cofnąć.

Nie uwziął się pan na Sebastiana Dudka?

Piotr MANDRYSZ: – Analizując mecze i okoliczności straconych bramek, wspólnie z moim asystentem Bartkiem Boblą, pokazaliśmy prezesowi Jaroszewskiemu, jaki jest procentowy udział poszczególnych zawodników. Gra obronna „leżała”, a jednym z najsłabszych w tym elemencie był Dudek. Problemu by nie było, bo wiedziały o tym tylko cztery osoby: my dwaj, prezes Jaroszewski i dyrektor sportowy, Robert Stanek. My „farby” nie puściliśmy, więc druga strona przekazała to zawodnikom, a ci zrobili wszystko, by mnie wyeliminować.