Potężne zagrożenie niemieckiej piłki

 

Niemcy znajdują się w czołówce zakażonych koronawirusem, ale na zawieszenie swoich rozgrywek czekali długo, bo uczynili to dopiero tydzień temu, w piątek popołudniu – choć jeszcze rano deklarowali chęć gry. W Europie chciało grać wtedy jeszcze tylko kilka dość „egzotycznych” lig, jak cypryjska, turecka czy armeńska. Z czego to wynikało?
Tomasz URBAN: – Do samego końca liczyli, że uda się rozegrać kolejkę. Trzeba pamiętać, że – według doniesień medialnych – po tych meczach do klubów miała wpłynąć ostatnia transza od telewizji Sky, rzędu ok. 384 mln euro. A to niebagatelne pieniądze.

Jeszcze na początku dnia, podczas konferencji prasowej, Karl-Heinz Rummenigge (prezes Bayernu – dop. red.) zarzekał się, że to dobre rozwiązanie i trzeba rozegrać te spotkania. Mówił wprost, że chodzi o pieniądze.

W ciągu kolejnych godzin wydarzenia nabrały jednak tempa i o złapanie koronawirusa podejrzewano trenera Paderbornu Steffena Baumgarta. Wynik okazał się negatywny, ale wirusa zdiagnozowano u Luki Kiliana, piłkarza tej drużyny.

Z kolei władze Bremy stwierdziły, że nie ma możliwości, aby mecz Werderu z Bayerem Leverkusen doszedł do skutku, ponieważ obawiano się, że pod stadionem może zgromadzić się 2-3 tysiące kibiców. DFL (Deutsche Fussball Liga – dop. red.) zrezygnowała z grania, presja ze strony mediów, kibiców i piłkarzy była zbyt wielka. Thiago Alcantara, Rafał Gikiewicz i inni protestowali w mediach społecznościowych przeciwko zasadności rozgrywania spotkań i to wszystko złożyło się na odwołanie meczów.

I zaczęły pojawiać się inne problemy.
Tomasz URBAN: – Kluby nie mają pieniędzy. Jeżeli sezon nie zostanie dokończony, a Sky nie przeleje ostatniej transzy, wielu klubom grozi zapaść. Christian Seifert (dyrektor generalny DFL – dop. red.) podczas zebrania przedstawicieli klubów mówił, że jeśli dokończą rozgrywki, to będą to mecze bez udziału publiczności.

Dodał, że jeżeli komuś się to nie podoba, to niech się nawet nie zastanawia, czy w lidze będzie grało 18, 20 czy 22 drużyny, bo to nie ma żadnego sensu – nie wiadomo, czy bez pieniędzy z telewizji udałoby się w ogóle zebrać te 18 profesjonalnych klubów. To potężne zagrożenie dla niemieckiej piłki.

Czy zagrożenie jest aż tak wielkie? W końcu mówimy o lidze, której kluby są bardzo dobrze zarządzane, gdzie płynność finansowa jest kluczowa. Poza tym Niemcy to gospodarcza potęga, o czym może świadczyć fakt, że tamtejszy rząd na zwalczanie skutków koronawirusa jest w stanie przeznaczyć aż 550 miliardów euro. Skoro oni mają problemy, to aż strach się bać o polską ekstraklasę.
Tomasz URBAN: – Trzeba pamiętać, że gdy w Niemczech klub nie ma pieniędzy, to z pomocą nie przyjdzie mu miasto – jak dzieje się nieraz w Polsce. Tam, gdy jesteś niewypłacalny, plajtujesz. To też nie jest tak, że DFL czy DFB (Niemiecki ZPN – dop. red.) mogą złagodzić sobie proces licencyjny i powiedzieć: dobra, w tym roku przymykamy oko, a jeśli macie straty, to odrobicie je w przyszłym.

Tak się nie dzieje i jeżeli nie ma się płynności finansowej, trzeba ogłosić upadłość. To jest usankcjonowane prawnie, a prawo upadłościowe jest przez państwo bardzo restrykcyjnie przestrzegane, dlatego nie ma mowy, żeby ktoś żył na kredyt i odrobił te pieniądze w przyszłości.

Z tego też tytułu problemy finansowe miała w 2005 roku Borussia Dortmund, wielki klub, który o mały włos nie zbankrutował – a nie był jedyny. W ostatnim czasie plajtę ogłosiło Wattenscheid, wcześniej była Alemannia Aachen, a niejednemu klubowi pomagał Bayern Monachium, organizując mecze benefisowe, gdzie dochód był przeznaczony na ratunek.

Zagrożenie jest realne także dlatego, że pieniądze z telewizji stanowią lwią część każdego budżetu – i dlatego też uważam, że za wszelką cenę będą chcieli dokończyć sezon.

Ale bez kibiców na trybunach.
Tomasz URBAN: – Przychody z dnia meczowego to „tylko” kilkanaście procent budżetu. Spotkania przy pustych trybunach będą problemem głównie dla klubów dolnej części tabeli w 2. Bundeslidze, bo tam te wpływy z biletów stanowią jeszcze większą część, nawet 25% – jak to się szacuje w przypadku Wehen Wiesbaden. Ale to i tak lepsze rozwiązanie niż zrezygnowanie z pieniędzy od Sky.

Wszyscy debatują nad możliwościami, aby ten sezon w jakikolwiek sposób dograć, ale co jeśli się nie uda? Wiadomo, że mogłoby upaść kilka klubów, ale czy w Niemczech pojawiają się już jakieś konkretne, najczarniejsze wizje?
Tomasz URBAN: – Nikt nie kreśli jeszcze takich scenariuszy, bo wszyscy wierzą, że ten sezon jakoś uda się dociągnąć do końca. Pojawiła się nawet w „kickerze” wypowiedź dyrektora zarządzającego drugoligową Arminią Bielefeld, Markusa Rejeka, który stwierdził, że nie ma takiej opcji, bo niektóre kluby faktycznie znikną z mapy.

Poza tym trudno snuć jakiekolwiek scenariusze, skoro nie wiemy, kiedy i czy w ogóle zaczniemy grać w piłkę. Dopóki wszystko jest zawieszone, to jak pisanie patykiem po wodzie. Na poniedziałkowym zebraniu Christian Seifert poprosił kluby, aby do następnego zebrania – czyli do 29 marca – nakreśliły najbardziej pesymistyczne scenariusze. To znaczy, do kiedy będą się w stanie utrzymać, funkcjonować i być wypłacalnymi bez grania meczów. Dopiero później DFL będzie podejmować jakieś decyzje.

Dla mnie oczywiste jest to, że Bundesliga wznowi rozgrywki. Nie wiem kiedy, ale wznowi. W miarę realny wydaje się początek maja, chociaż nie wiemy, jak wirus będzie się rozprzestrzeniał. Ale wykluczone jest, że do gry wrócą w kwietniu.

Czy dokończą sezon? Tego też nie wiemy. Bo jeśli zaczną grać w maju, a znowu dwóch czy trzech piłkarzy zakazi się, trzeba będzie cały klub wysłać na kwarantannę. Jak to potem rozegrać, skoro terminarz będzie napięty do granic możliwości? Wypadnięcie z obiegu na dwa tygodnie sprawi, że nie będzie się w stanie dokończyć sezonu, bo nie będzie czasu na zaległe spotkania.

Są jakieś inne opcje?
Tomasz URBAN: – O jeszcze jednej możliwości wspominał Reiner Calmund (niemiecki działacz – dop. red.) w programie „Doppelpass”. Wszyscy mówią o tym, że terminem granicznym ze względu na obowiązujące kontrakty jest 30 czerwca.

Calmund natomiast powiedział, że to nie jest wielki problem, ponieważ UEFA mogłaby odgórnie wydać odpowiednie rozporządzenie, które jednym ruchem przedłużyłoby umowy o dwa tygodnie czy o miesiąc, żeby dograć sezony w ligach europejskich.

Potem oczywiście przesunęłoby się okienko transferowe i tak dalej, chociaż ja nie wiem, czy to jest prawnie możliwe i czy Calmund mówiąc to miał jakieś podstawy. Niepewności i pytań jest całe mnóstwo i zastanawianie się nad tym, jak niemiecka piłka będzie wyglądać, gdy kilka klubów splajtuje, jest bezzasadne. Po pierwsze, one jeszcze funkcjonują. Po drugie, wszystko się jeszcze może zdarzyć. Po trzecie, wszyscy Niemcy wychodzą z założenia, że Bundesliga do grania wróci.

W ostatni weekend Peter Bosz, trener Bayeru Leverkusen, jak gdyby nigdy nic wypowiedział się na temat sprzedaży Kaia Havertza, mówiąc że klub będzie oczekiwał za niego ponad 100 mln euro. Trudno jednak wyobrazić sobie, że po takim kryzysie kluby będą chętne na wydawanie takich pieniędzy i kto wie czy… niektórzy na tym nie skorzystają. Leverkusen zatrzyma Havertza, a taki Dortmund niezwykle utalentowanego Jadona Sancho.
Tomasz URBAN: – Pewnie, że tak. Rynek transferowy się zmieni i kluby nie będą skore do wydawania wielkich kwot. Natomiast czy zmieni się na dobre? Śmiem wątpić, bo wydaje mi się, że kiedy kryzys się skończy, ceny wrócą do normalnego pułapu. Chyba że telewizje przestaną łożyć tak wielkie pieniądze, ale też trudno przypuszczać, by tak się stało.

Bundesliga stoi w obliczu kolejnego przetargu na pokazywanie ligi i w maju będziemy wiedzieć, czy wpływy dla klubów będą większe, czy pozostaną na tym samym poziomie. To też da nam odpowiedzieć na pytanie, jak będą wyglądać rynki transferowe w następnym sezonie.

Natomiast oczywiste jest to, że najbliższe letnie okienko będzie się różnić od pozostałych. Wiadomo, że Leverkusen nie zarobi na Havertzu tyle, ile chciałoby zarobić i to 100 mln euro może pozostać pobożnym życzeniem. A może to być spora gratka dla Bayernu Monachium, który jest nim zainteresowany, ale nie chce płacić tak wielkich pieniędzy.

Być może uda się im ściągnąć go za 70 czy 80 mln euro, jeśli nie będzie konkurencji. Wiemy, że ich konto jest wypełnione i choć Bayern dostanie mocno po plecach w wyniku tego kryzysu, wydaje się, że jest do tej sytuacji bardzo dobrze przygotowany. Nawet pomimo tych strat będzie mógł pozwolić sobie na odważniejsze ruchy transferowe, ale te mniejsze kluby będą musiały oglądać każde wydawane euro po dwa razy.

 

Na zdjęciu: Nawet tak zorganizowana liga jak Bundesliga ma problemy z powodu koronawirusa. Kibice na trybuny prędko w Niemczech nie wrócą.