Premier League. Trener bije na alarm

Burnley jest już pewne utrzymania w Premier League, a może nawet powalczyć o coś więcej. Sęk w tym, że właściciel ma… węża w kieszeni.

W pierwszym spotkaniu po przerwie w rozgrywkach drużyna Burnley nie miała łatwo. Pojechał bowiem do Manchesteru i zmierzyła się z City. I było to trzecie spotkanie z rzędu, w którym – na terenie tego właśnie przeciwnika – „The Clarets” przegrali 0:5.

Trener Sean Dyche mówił wówczas o tym, że różnica klas pomiędzy obiema drużynami była ogromna. I trudno szkoleniowcowi, który prowadzi zespół od końcówki października 2012 roku odmówić racji. Menedżer ten zna swoje miejsce w szeregu i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, z którymi rywalami należy szukać punktowych zdobyczy.

Trzy dni po meczu w Manchesterze jego drużyna zmierzyła się przed własną publicznością z Watfordem i wygrała, z ekipą broniącą się przed spadkiem z Premier League, 1:0.

W poniedziałek drużyna Dyche zmierzyła się, na wyjeździe, z Crystal Palace. Mecz ten miał sporo niezbyt ciekawych momentów, ale w końcu przyszedł ten, który zadecydował o wyniku. Ashley Westwood zagrał piłkę w pole karne z rzutu wolnego, a do „szczupaka” świetnie złożył się Ben Mee. Guaita, hiszpański golkiper Crystal Palace, powinien obronić ten strzał. Zresztą miał piłkę na rękach, ale odbił ją tak niefortunnie, że futbolówka trafiła w słupek, a następnie wpadła do bramki.

Ta sytuacja przesądziła o losach meczu, a Burnley – dopisując do swojego dorobku trzy punkty i awansując na ósme miejsce w tabeli – może myśleć nawet o czymś więcej, aniżeli o utrzymaniu w angielskiej ekstraklasie. Do miejsc pucharowych drużyna Dyche traci niewiele. Sytuacja ta nie jest jednak tematem przewodnim dyskusji kibiców Burnley.


Czytaj jeszcze: 30 lat minęło…


Zdecydowanie głośniej, wokół tego klubu, mówi się o czymś innym. W połowie czerwca pojawiły się bowiem informacje, że szkoleniowiec popadł w konflikt z właścicielem klubu i wszystko to sprawia wrażenie, że niebawem zakończy się owocna, jak do tej pory, współpraca.

Sean Dyche nie może pogodzić się z tym, że klub bardzo mało wydaje na transfery. – Kiedyś byliśmy w stanie sprowadzić zawodników za 9 mln funtów. Teraz możemy o tym zapomnieć, a każdy zdaje sobie sprawę z tego, o jak niskiej kwocie mówimy – zaznaczył szkoleniowiec Burnley.

– Nie jesteśmy pewnie, w jaki sposób pandemia koronawirusa wpłynie na rynek. Ale jeżeli nie będziemy myśleć o przyszłości, to niebawem nie będziemy mieli kim grać – dodał Sean Dyche, którego wypowiedź przypomina bicie na alarm. Na dodatek menedżer Burnley obawia się, że jego zawodnicy – w nadchodzącym okienku transferowym – staną się łakomymi kąskami.

Najlepszym przykładem jest bramkarz Nick Pope. 28-letni, mierzący niemal dwa metry wzrostu golkiper już znalazł się w kręgu zainteresowania mocniejszych finansowo zespołów. W angielskich mediach pojawiają się informację, że zawodnik ten znalazł się na celowniku Evertonu.

Klub z Liverpoolu jest skłonny wyłożyć za Pope’a nawet 10 milionów funtów, a Burnley – bez kwestii – taką kwotą na pewno nie pogardzi. Za kwotę dwukrotnie większą z klubu może odejść James Tarkowski. Angielski obrońca polskiego pochodzenia kuszony jest przez Tottenham, a nieoficjalne źródła mówią o tym, że do walki o tego zawodnika stanąć może nawet Manchester United.


Na zdjęciu: Trener Burnley, Sean Dyche, wygląda na zadowolonego. Nie wszystko jest jednak w jego klubie kolorowe…

Fot. PAP/EPA