Przetrwałem burzę na Evereście

Ze sternikiem beniaminka ekstraklasy rozmawialiśmy dzień przed 5. rocznicą objęcia przez niego prezesury. Minęła niepostrzeżenie wczoraj. Dziś pierwszy dzień kolejnego rozdziału. Możemy w ciemno zakładać, że nie mniej filmowego niż wszystkie poprzednie. Droga z II ligi na krajowe salony to była ciernista serpentyna. Wszyscy nie mogli dotrzeć do celu…

Łukasz ŻUREK: „Modelowy poradnik dla cholernie ambitnego szefa klubu”. Mógłby się pan spokojnie pokusić o wydanie takiej pozycji…

Marcin JAROSZEWSKI: – Z pominięciem słowa „modelowy” to na pewno. Ale to nie jest tak, że ja będę teraz udzielał komuś złotych rad. Wiele rzeczy robiłem sercem, emocjami i taką szaleńczą chęcią wyciągnięcia Zagłębia z zapaści. Doświadczenie przychodziło z czasem. Było wiele osób wokół mnie, które udało mi się przekonać, że jesteśmy Zagłębiakami i że damy radę. To jest tak, że jak ktoś sam płonie, to na innych przerzuca iskrę. W piłce nożnej im wyżej, tym bardziej nie możesz działać samotnie. Rozumiemy to doskonale, dlatego wszyscy wyciskamy się dla tego klubu jak cytryna.

Przez minione 5 lat rzeczywistość na pewno mocno zweryfikowała pana wyobrażenia o kierowaniu podmiotem piłkarskim.

Marcin JAROSZEWSKI: – Myślałem, że da się to wszystko poukładać w sposób spokojny i racjonalny. Machina presji napędzała się jednak z każdym dniem, miesiącem, rokiem. I nie ukrywam, że ja tej presji w końcu uległem. Plan działania od początku był jednak precyzyjny. W zasadzie zakładaliśmy, że dopiero od sezonu 2018/19 wyklaruje się taka sytuacja, która pozwoli nam myśleć o ekstraklasie. Tymczasem już teraz jesteśmy w elicie. Sport ma to do siebie, że jak się pojawia szansa, to trzeba ją wykorzystać. Nie ma czegoś takiego, że jutro. Bo jutro może nigdy nie nadejść.

Trudnych momentów na krętym szlaku do ekstraklasy jednak nie brakowało. Łatwo wskazać ten najtrudniejszy?

Marcin JAROSZEWSKI: – Rzeczywiście, było ich bardzo wiele. Więcej trudnych, przykrych i stresujących niż dających satysfakcję. Powiem wprost – to nie jest praca dla kogoś, kto się łatwo załamuje i przejmuje się światem zewnętrznym. Było kilka takich chwil, kiedy trzeba było sobie zadać pytanie: czy to wszystko jest warte kosztów, które ponoszę? Sen, rodzina, wakacje. Już w pierwszym roku musiałem zrezygnować z wakacji. Moi bliscy pojechali sami. A to był dopiero początek, później trudności tylko się piętrzyły.

Momentu wytchnienia nie było w zasadzie nigdy. Pierwsza faza tego sezonu również nie zwiastowała niczego dobrego…

Marcin JAROSZEWSKI: – Tak, ciężkie chwile. Zaraz na starcie przegrywamy trzy mecze, potem zmarła mi mama, a później… znowu przegrywamy. Na mecz z Wigrami przychodzi 800 osób. Czujesz, że nie jest dobrze. Jest źle. Ale jak człowiek jest w takim dole, w jakim jeszcze nie był, a mimo to nie klęka, to chyba właśnie o to chodzi w tej pracy. Żeby nigdy nie upaść na kolana.

Fot. Rafał Rusek/PressFocus

Która decyzja kosztowała pana najwięcej zdrowia?

Marcin JAROSZEWSKI: – Jedną trudno wskazać. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że rozstania. Z trenerem Smyłą, z trenerem Derbinem. Potem z piłkarzami – Sebastianem Dudkiem, Krzysztofem Markowskim, Łukaszem Matusiakiem, Marcinem Sierczyńskim. Nie wspominam tych momentów w miły sposób. Razem awansowaliśmy do I ligi i przeżyliśmy wspólnie wiele wspaniałych chwil.

Przez wielu uważany był pan za najbardziej bezwzględnego sternika na zapleczu ekstraklasy. Bywało, że spotkania pożegnalne z piłkarzami trwały raptem kilka sekund…

Marcin JAROSZEWSKI: – Wszystko brało się stąd, że Zagłębie nie wygrywało, a ja nie mogłem się z tym pogodzić. Liczyło się przede wszystkim dobro klubu. Jeżeli nie jestem w stanie obronić zawodnika przed trenerem jednym i drugim, przed sztabem szkoleniowym, to nie będę walczył z całym światem. Szybkie decyzje są zwykle lepsze niż przeciąganie sytuacji, która staje się chora. Kluczem jest zdrowy organizm, który prze do przodu. I na to nie można było nigdy niczego żałować. Inna sprawa, że na te trudne decyzje zarabiałem. Przychód spółki w dwóch ostatnich sezonach okazał się wyższy niż kwota dokapitalizowania. Każda z moich decyzji obarczona była dużym balastem ryzyka, ale nigdy od odpowiedzialności nie uciekałem. Spotkania z kibicami organizowałem częściej w momentach trudnych niż przyjemnych.

Od momentu awansu do półfinału Pucharu Polski, w sezonie 2015/16, presja wyniku była już potworna. Ile razy nosił się pan z zamiarem rezygnacji?

Marcin JAROSZEWSKI: – Tak naprawdę to raz. I nawet zacząłem wybierać w telefonie numer, żeby powiedzieć, że już po mnie i że nie mam więcej sił. Ale była wtedy burza, wybijało ciągle numer i nie mogłem się dodzwonić…

Do kogo?

Marcin JAROSZEWSKI: – Do prezydenta miasta. A potem mi przeszło.

Kiedy to było?

Marcin JAROSZEWSKI: – W ostatnim sezonie, na Bytovii. Jak straciliśmy drugą bramkę, to pomyślałem, że osiągnąłem swój Everest i nie ma się co łudzić, że wyjdę wyżej. Ale wtedy nad Bytowem rozpętała się właśnie ta burza. Inna sprawa, że wcześniej dosyć często rozmawiałem z Bogusiem Leśnodorskim, prezesem Legii, i czułem, że w niego uderza jeszcze większa presja. Mimo to stawiał temu czoło i nadal pełnił swoją funkcję. Wiedziałem w takich momentach, że nie powinienem się wygłupiać, tylko skupić się na pracy.

Lista iście kinowych perypetii, jakie obserwowaliśmy przy Kresowej tylko w dwóch ostatnich latach, jest długa. Nie bez przyczyny w pewnej chwili Zagłębie było nazywane polskim FC Hollywood…

Marcin JAROSZEWSKI: – Takie skojarzenie faktycznie nie wzięło się znikąd. Dobrze, że tylko FC Hollywood, bo… i tak połowy nie wiecie. A sytuacje bywały rozmaite, nie tylko śmieszne. Nie mogę o nich jeszcze opowiadać w szczegółach. Dotyczą ludzi, którzy nadal pracują w branży.

Fot. Rafał Rusek/PressFocus

A jest coś, co zrobiłby pan inaczej, gdyby można było cofnąć czas?

Marcin JAROSZEWSKI: – Mógłbym łatwo na to pytanie odpowiedzieć, gdybym prowadził zwykłą firmę. W klubie piłkarskim pracuje się jednak na żywym organizmie i na ogromnych emocjach. Skoro jesteśmy w ekstraklasie, to znaczy, że wszystkie podjęte decyzje były trafne? Być może tak. Ale równie dobrze mogło być tak, że wszystkie decyzje były głupie, a mieliśmy po prostu fart. Trzeba się kierować intuicją – czuć zespół, grupę ludzi i wiedzieć, czego potrzebuje, żeby stawać się coraz lepsza. Mam specjalizację trenerską z piłki nożnej, więc rozumiem to, na co patrzę. Jestem w stanie podyskutować merytorycznie z każdym trenerem. Mogą mnie pokonać na argumenty, ale rozmowa jest zawsze rzeczowa.

Gdyby Jacek Magiera nie odszedł jesienią 2016 roku, Zagłębie awansowałoby wtedy do ekstraklasy?

Marcin JAROSZEWSKI: – Powiem, co myślę. Myślę, że tak. Dobrze, że narosła taka legenda wokół Magiery w Sosnowcu. Zasłużył na nią. Odszedł w takim momencie, że jak kiedyś tutaj wróci, to będzie się kojarzył z najlepszym czasem – mimo że jeszcze pierwszoligowym.

On nie zawiódł. Ale trzeba zapytać – ile razy przez te 5 lat poczuł się pan zdradzony? Bo wiemy, że nie wszyscy zawsze chcieli tak samo…

Marcin JAROSZEWSKI: – Oszukany poczułem się raz. Pamiętny mecz w Głogowie, porażka 0:1. I generalnie końcówka sezonu 2016/17. To nie był zespół ludzi, który zasługiwał na awans. Zresztą patrząc teraz na to, gdzie ci zawodnicy są i jaką rolę odgrywają w swoich nowych zespołach, to wiem jedno. Gdybyśmy wtedy weszli do ekstraklasy, to albo podzielilibyśmy ostatni los Sandecji Nowy Sącz, albo zimą trzeba by było dokonać rewolucji kadrowej, która pochłonęłaby ogromne pieniądze. A teraz? Mamy w elicie Zagłębie dojrzałe i dobrze do tego przygotowane. To grupa zawodników głodnych piłki i sukcesu. Bardzo chcieli coś osiągnąć i osiągnęli. Ten awans to dla większości z nich dopiero preludium. Co nie znaczy, że drużyna nie wymaga wzmocnień. Wymaga i te wzmocnienia będą.

Istnieje teoria, wedle której najtrudniej funkcjonować po osiągnięciu długo wyczekiwanego celu.

Marcin JAROSZEWSKI: – Jeśli ktoś w klubie uznał, że wyżej nie jest już w stanie sięgnąć, to za chwilę będzie to wyraźnie widać. Obawy oczywiście istnieją, bo ekstraklasa jest silna. To nie jest tak, że my w jakimś meczu będziemy faworytem. Nie będziemy w żadnym. Ale to nie znaczy, że nie mamy dalszych planów i marzeń. Każdy z naszych piłkarzy ma marzenia i szczyt możliwości dopiero przed sobą. Nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. I na pewno z Zagłębiem Sosnowiec trzeba będzie się w nowym sezonie liczyć.

Dziesięć lat temu wróciliście do elity tylko na rok. Co zrobić, żeby smutna historia się nie powtórzyła?

Marcin JAROSZEWSKI: – Tamta historia była smutna, bo zespół zaczynał rozgrywki z minusowymi punktami. W dodatku z karą degradacji, więc od początku było wiadomo, że z ekstraklasą się żegna. Do tego trzeba było grać na boisku w Wodzisławiu Śląskim, z niedomkniętym budżetem, który wygenerował gigantyczne długi. W tej chwili żadnych analogii nie dostrzegam. Wchodzimy do ekstraklasy jako zdrowy organizm.

Wjechaliście do niej ładnym czerwonym autobusem z odkrytym dachem. Jak mistrzowie…

Marcin JAROSZEWSKI: – Kiedy sunęliśmy ulicami miasta, czułem radość i dumę. Ale muszę też powiedzieć, co wtedy pomyślałem i co powiedziałem. Zwróciłem się do Stanleya (dyrektor sportowy klubu, Robert Stanek – przyp. red.): „Dziś jedziemy odkrytym autobusem. Żebyśmy tylko za rok nie jechali na taczkach”.

Co odpowiedział?

Marcin JAROSZEWSKI:  – Nic. Tylko się na mnie spojrzał.

Przez ten rok musicie nie tylko napisać nowy rozdział historii, ale i… sprostać historii.

Marcin JAROSZEWSKI: – W tabeli wszech czasów wciąż plasujemy się wysoko. W ekstraklasie jest tylko 8 klubów, które na najwyższym szczeblu rozgrywek spędziły więcej sezonów niż Zagłębie Sosnowiec. Dla jakiegoś pokolenia – ludzi 40-letnich i starszych – jesteśmy jedną z najlepszych piłkarskich firm w Polsce. Tym 30-, 20- i 10-letnim musimy się po prostu przypomnieć…