Radolsky miał wielką „czutkę”

MOJE MECZE NA STADIONIE ŚLĄSKIM – wspomina Marcin Nowacki

Do dziś mam tego gola przed oczami. Był rzut wolny, poszła przekątna na Pavola Balaża. Minął rywala samym przyjęciem i zagrał mi wsteczną piłkę na dziesiąty metr. Przyjąłem prawą nogą, a uderzyłem lewą. Wpadło idealnie obok Borisa Peskovicia. Wiem, że zapisałem się w chorzowskich annałach. Myślę, że część kibiców będzie to pamiętać do końca życia. Wiadomo, jaką rangę mają mecze Ruchu przeciw Górnikowi.

***

Stadion Śląski to nie tylko ubiegłe stulecie i wielkie mecze reprezentacji Polski czy naszych klubów w europejskich pucharach. To też XXI wiek i piłka ligowa. 2 marca minęło dokładnie 10 lat, odkąd Ruch w obecności 41 tysięcy widzów wygrał 3:2 z Górnikiem Zabrze na Stadionie Śląskim, a trzeciego gola dla „Niebieskich” (na 3:1) strzelił w 75. minucie Marcin Nowacki.

– Za moich czasów stadiony wyglądały trochę inaczej niż teraz. Same doznania płynące z grania w ekstraklasie, nawet przy mniej licznej publiczności, były dla mnie wielkim przeżyciem. Ale ten Stadion Śląski… Kosmos, magia. Od kilku miesięcy było wiadomo, że trybuny się zapełnią. Gdy jednak zobaczyliśmy to wszystko od środka, poczułem się wyjątkowo. Jakbym grał na najwyższym poziomie. To był wyjątkowy dzień. Śląski coś w sobie ma i z chęcią rozgrywaliśmy tam mecze – opowiada nam dziś Nowacki.

„Mały” wspomina, że dzień przed derbami drużyna wyjechała na zgrupowanie do Tarnowskich Gór. – W hotelu Neo spędziliśmy praktycznie cały dzień meczowy. Na dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem byliśmy na boisku. Jadąc w stronę Śląskiego, mijaliśmy tłumy ludzi. Chorzów był dosłownie cały niebieski, kibice czekali na przystankach, zmierzali na stadion na piechotę. Niezapomniany widok. Często wracam do niego wspomnieniami. Nikt mi tego już nie zabierze. Już sama wielkość obiektu robiła w porównaniu z innymi meczami ogromną różnicę. W czasie gry w ogóle nie było słychać tego, co się mówi. Trzeba było mocno zedrzeć gardło, by porozumieć się z kolegami. No, ale trybuny wtedy nas niosły. Pamiętam, że warunki były trudne, murawa – grząska, ale przy tym dopingu zapominało się o zmęczeniu, a dawało z siebie jeszcze więcej – podkreśla Nowacki.

Wanna z lodem

Niewiele jednak brakowało, a tak wyjątkowymi wrażeniami dziś dzielić by się nie mógł. – Przed tym, jak zdobyłem bramkę, miałem zostać zmieniony! Oddychałem już rękawami, zaczynały mnie łapać skurcze, trener Radolsky szykował więc roszadę. Dwie minuty po tym golu faktycznie zszedłem. Sami widzimy, jaka to historia.

Byłem wtedy na piedestale, a jeden moment – i nie wiadomo, jakby się to zakończyło. To jest właśnie ten nos trenera, że na chwilę mnie jeszcze zostawił. Trzeba mieć taką „czutkę”. Wszedł wtedy za mnie Rafał Grodzicki, na „szóstkę”, była to typowo defensywna zmiana. Wygrywaliśmy i dowieźliśmy prowadzenie do końca.

Po meczu w szatni – choć specjalnej premii za zwycięstwo nie mieliśmy wyznaczonej – radość była wielka. Nie zmienia to faktu, że było też… zimno, dlatego miałem duży problem, by od razu wskoczyć w ramach regeneracji do wanny z lodem – wspomina nasz rozmówca, który lubił archiwizować na pamiątkę swoje pamiętne występy.

– Bodajże gdzieś tego gola mam, ale w internecie do dziś tego pełno fruwa. Wystarczy wpisać sobie

„WDŚ”, nie trzeba tworzyć wielkiego archiwum. Ja jednak starałem się swoje mecze nagrywać. Kilka z nich mam, chciałoby się więcej, ale nie jest teraz po latach o to łatwo – przyznaje Marcin Nowacki.

Środkowy pomocnik rok później wziął też udział w kolejnych derbach rozgrywanych na Stadionie Śląskim; tym razem zakończyły się skromną (1:0) wygraną Górnika.

– Ten mecz w ogóle mi nie wyszedł. Dostałem zmianę w 60 minucie. Usprawiedliwienie było takie, że wystąpiłem nie w środku pola, a na prawej pomocy, czyli nie na swojej nominalnej pozycji. O porażce zadecydował wtedy rzut wolny Adama Banasia. Przyznam jednak, że te derby były bez porównania do tych wcześniejszych, z 2008 roku. Wtedy był ten pierwszy raz, najbardziej pamiętny – przekonuje Marcin Nowacki.

Pamiętamy, że marzeniem i celem Dariusza Smagorowicza, byłego prezesa Ruchu, była budowa wielkiego klubu grającego na zmodernizowanym Śląskim. Jak po latach na tę wizję zapatruje się nasz rozmówca? – Na początku, jak to zwykle z nowymi stadionami bywa, jest efekt „wow”. Wszyscy ciekawscy przychodzą, może ich przyciągnąć też wynik, ale na dłuższą metę tak się nie da. Mamy przykłady tego, co dzieje się w Gdańsku czy Wrocławiu. Koszty organizacji i utrzymania obiektu są większe niż przychód, a i brakuje atmosfery. Wydaje mi się, że w Chorzowie też by się to nie sprawdziło – twierdzi w odpowiedzi.

Nerwy Wieczorka

W „Kotle Czarownic” pochodzący z Opolszczyzny pomocnik gościł jednak oczywiście i wcześniej. Niekoniecznie w seniorskich rozgrywkach. – Kiedyś, będąc w juniorach Odry Wodzisław, graliśmy tam na głównej płycie ze Stadionem Śląskim Chorzów. W ramach ligi wojewódzkiej. Przy stanie 0:0 nie wykorzystałem rzutu karnego. Uderzyłem na siłę. I wiecie, gdzie piłka się zatrzymała? W tunelu, przy wjeździe dla karetek! Teraz się śmieję, ale trener Wieczorek „zrąbał” mnie w szatni bardzo. Na szczęście wygraliśmy ten mecz dość wysoko, 4:1 – opowiada nam Nowacki, który w Chorzowie pojawiał się też jako kibic. – Byłem na pewno na meczu z Węgrami, bezbramkowo zremisowanym, rozgrywanym za czasów trenera Janasa w eliminacjach do Euro 2004 – przypomina sobie.

Co ciekawe – niespełna 12 miesięcy później, w lutym 2004 roku, otrzymał powołanie do kadry trenera Janasa. Był wtedy po transferze z Wodzisławia do Grodziska Wielkopolskiego, a reprezentacja wyjeżdżała na zgrupowanie do Hiszpanii, gdzie w towarzyskim meczu pokonała (6:0) Wyspy Owcze. Nowacki zagrał w drugiej połowie. W przerwie zastąpił Damiana Gorawskiego.

– Nominacja do kadry była zaskoczeniem, ale pracowałem na to, przez półtora sezonu bardzo dobrze prezentując się w ekstraklasie. Duża satysfakcja, zwłaszcza że nie było to zgrupowanie dla zawodników z polskiej ligi, a normalna grupa. Jerzy Dudek, Tomasz Hajto, Jacek Bąk, Mariusz Lewandowski, Maciej Żurawski, Sebastian Mila, młody Marcin Burkhardt, Irek Jeleń… Był duży stres, bo to były czasy, gdy młody zawodnik miał w szatni ze „starszyzną” ciężko. Teraz się to pozmieniało, młodzież ma łatwiejszy start.

Z każdą godziną 10-dniowego zgrupowania presja jednak ze mnie schodziła, a w pokoju byłem z Andrzejem Niedzielanem, czyli naprawdę supergościem. Sam mecz zagrałem na prawym skrzydle, czyli nie swojej pozycji. 45 minut szansy – i na tym koniec. Może inaczej by się to potoczyło, gdybym wybiegł w środku pola… Wiem, że było mnie stać na więcej, ale czasu nie cofniemy. Cieszę się, że jako jedyny zawodnik ze swojego rodzinnego miasta, Brzegu, zagrałem w reprezentacji. Tego nikt nie zabierze mi już do końca życia – zaznacza nasz rozmówca.

Marzenia o UEFA Pro

Dziś Marcin Nowacki – legitymujący się 157 występami i 14 golami w ekstraklasie (Odra Wodzisław, Dyskobolia Grodzisk Wlkp., Korona Kielce, Ruch Chorzów) – ma 37 lat i wciąż gra w piłkę. Jest grającym drugim trenerem Stali Brzeg, będącej aktualnym liderem III grupy III ligi, dlatego może wierzyć w historyczny awans klubu ze swojego miasta na szczebel centralny.

– Nigdy na tym poziomie nie graliśmy. Lata temu nawet klub wywalczył promocję, ale wskutek występów nieuprawnionego zawodnika poszła seria walkowerów – i równia pochyła, aż do A-klasy. Teraz jako klub i zawodnicy chcemy awansu do drugiej ligi. Ja sam już od pięciu lat jestem trenerem, szkole dzieciaki, prowadziłem żaków, teraz opiekuję się młodzikami w Stali, pomagam też pierwszemu trenerowi seniorskiego zespołu. Cóż innego mógłbym w życiu robić, skoro przez 30 lat byłem przy piłce?

Mam licencję UEFA A, a moim marzeniem jest to, by kiedyś dostać się na kurs UEFA Pro. Na razie nie czuję się jednak na tyle lat, ile mam, a o wiele młodziej. Powiedziałem sobie, że póki młodsi zawodnicy nie będą mnie odstawiać motorycznie, póki zdrowie pozwoli, będę grał. A czy będzie to do czterdziestki, czy jeszcze przez siedem lat? Zobaczymy. Wiem, że kiedyś przyjdzie moment, by powiedzieć „dość” i to ja pierwszy o nim się dowiem – uśmiecha się Nowacki, który – mimo niedalekiej odległości dzielącej Brzeg czy to od Wrocławia, czy Chorzowa – marcowe mecze reprezentacji śledzi z perspektywy telewidza.