Ważne, by dobrze zacząć

To nie był olśniewający początek eliminacji Euro 2020 w wykonaniu reprezentacji Polski. W opiniach fachowców przeważa myśl, że wyniki „biało-czerwonych” – osiągnięte w starciach z Austrią i Łotwą – były lepsze niż gra. Jerzy Brzęczek wreszcie zaliczył zwycięstwo na stanowisku selekcjonera reprezentacji, a także zwycięski debiut na Stadionie Narodowym w Warszawie. – Plan wykonany, ale gra do poprawy. Z każdym meczem będzie coraz lepiej – obiecał kibicom po spotkaniu z Łotyszami Robert Lewandowski, kapitan reprezentacji Polski. W eliminacjach gra się jednak na punkty, a nasz zespół jest jedynym w grupie G, który ma komplet. Biorąc pod uwagę całe eliminacje takich drużyn w Europie jest jeszcze osiem, chociaż należy zaznaczyć, że nie wszystkie zespoły rozegrały po dwa spotkania.

Tomaszewski pragnął remisu

Patrzmy jednak na siebie i w tej sytuacji wypada przeanalizować, jak radziła sobie reprezentacja Polski na starcie kwalifikacji. Mowa o dwóch pierwszych meczach, do wielkich turniejów, które rozegrane zostały w XXI wieku. Wniosek nadrzędny jest tylko jeden. Jeżeli „biało-czerwoni” rozpoczęli kampanię od dwóch zwycięstw, to zawsze uzyskiwali awans. Takich przypadków, w omawianym okresie, nie było jednak zbyt wiele, bo tylko dwa na osiem. Oba łączy jedno. Były… niespodziewane. We wrześniu 2000 roku reprezentacja Jerzego Engela jechała do Kijowa jak na ścięcie. Wcześniej drużyna tego selekcjonera rozegrała sześć spotkań. Bilans? 3 remisy i 3 porażki, czyli… identyczny z tym, jaki przed meczem z Austrią miał Jerzy Brzęczek.

Przed starciem z Ukraińcami mało kto wierzył w zespół. Spotkanie transmitowano bezpośrednio w stacji Wizja Sport i wielu polskich kibiców nie miało okazji do… przecierania oczu ze zdumienia. Ci, którzy oglądali tamten mecz, z pewnością pamiętają słowa Jana Tomaszewskiego, który powiedział przed pierwszym gwizdkiem, że jeżeli Jerzy Dudek będzie bronił jak w transie, a Emmanuel Olisedebe coś strzeli, to może uda nam się zremisować. Udało się tymczasem wygrać 3:1, a mogło być wyżej. Andrzej Juskowiak nie wykorzystał jednak rzutu karnego. Reakcja fanów i mediów była niemal euforyczna. Engel miał już na swoim koncie ten mecz, który „zrobił mu” drużynę. I mało kto dziś pamięta, że ponad miesiąc później męczyliśmy się z Białorusią. W życiowej formie był jednak Radosław Kałużny, autor trzech bramek w tamtym spotkaniu.

Drastyczny wzrost wiary

We wrześniu 2014 roku na Gibraltarze zaczęło się planowo, bo od wysokiej wygranej. Problemem było to, co miało wydarzyć się miesiąc później. Drżeliśmy przed mistrzem świata, ale problemy kadrowe rywali, bardzo dobry pomysł taktyczny i sporo szczęścia pozwoliło nam na rozegranie meczu, który wspominać będziemy długo. Po dwóch spotkaniach eliminacyjnych, podobnie, jak w 2000 roku, objęliśmy prowadzenie w grupie. Później z pięciu meczów z najsilniejszymi rywalami (Niemcami i po dwa razy ze Szkocją i Irlandią) wygraliśmy tylko jeden i to ostatni, ale znakomity start, a przede wszystkim drastyczny wzrost wiary we własne umiejętności pozwolił na zajęcie drugiego miejsca i awans na mistrzostwa Europy. Po raz drugi w historii, bo pierwszą promocję, na Euro 2008, uzyskaliśmy w zupełnie odmiennych okolicznościach, jeżeli chodzi o początek rywalizacji. To był najsłabszy start reprezentacji w XXI wieku.

„Koszmar bydgoski”, a mianowicie przegrany 1:3 mecz z Finlandią, był czymś, czego się nie spodziewaliśmy. Kibice z miejsca stracili wiarę w Leo Beenhakkera, który uderzył pięścią z stół. To był ostatni mecz w reprezentacji Mirosława Szymkowiaka i Tomasza Frankowskiego, a Jerzy Dudek zagrał w niej jeszcze dwa razy. Trzy lata później i – na pożegnanie – w 2013 roku. Efekt? Zdecydowanie lepsza gra i remis w meczu z Serbią. Niemniej jednak po dwóch spotkaniach nasza sytuacja w grupie wyglądała przygnębiająco. Zajmowaliśmy przedostanie miejsce, a trzeba przyznać, że tamte eliminacje były bardzo trudne. Grupa składała się z ośmiu drużyn, wśród których była m.in. Portugalia. Chorzowska wiktoria 2:1 nad tym rywalem była jednak dopiero meczem numer cztery tamtej kampanii.

Plan został zrealizowany

Dwa razy, na dodatek z rzędu, zdarzyło się tak, że eliminacje zaczynaliśmy od zwycięstwa oraz porażki i to właśnie w takiej kolejności. Kończyło się… różnie. W 2002 roku, na kacu po azjatyckim mundialu, wymęczyliśmy 2:0 w San Marino, a pierwszego gola zdobyliśmy w… 75. minucie spotkania, czyli w tej samej, w której kilka dni temu przeciwko Łotyszom wynik otworzył Robert Lewandowski. To był słaby występ, ale jeszcze gorzej zagraliśmy miesiąc później przeciwko Łotwie. O tym spotkaniu szerzej pisaliśmy niedawno. Wiadomo, że drużynę przejął Paweł Janas, na Euro nie awansowaliśmy, a ten sam selekcjoner zaczął kwalifikacje do mundialu w Niemczech. Z perspektywy czasu tamtą kampanię można ocenić słowami „Anglia poza zasięgiem, ale resztę trzeba wygrać”.

Wszystko poszło… zgodnie z planem. Na starcie pokonaliśmy Irlandię Północną przekonująco, a Maciej Żurawski strzelił bramkę bezpośrednio z rzutu rożnego. Anglia, cztery dni później, wcale nie była poza zasięgiem. Będący w życiowej formie „Żuraw” zdobył pięknego gola, ale rywali wyręczył Arkadiusz Głowacki i na Stadionie Śląskim skończyło się 1:2. Później ekipa Janasa grała według nakreślonego schematu, który okazał się bezcenny. Siedem zwycięstw z rzędu i pomoc Holendrów, którzy wygrali z Czechami, oznaczało, że jako najlepszy zespół z drugich miejsc nie musieliśmy grać w barażach. Nie musieliśmy też, na koniec kwalifikacji, przegrać z Anglią na Old Trafford, ale „trzymaliśmy się” planu do samego końca.

Kiepski efekt „współpracy”

W dwóch pierwszych meczach eliminacji mundiali 2010 i 2014 „biało-czerwoni” zdobywali po cztery punkty, czyli przyzwoicie, choć styl – szczególnie w pierwszym przypadku – pozostawiał wiele do życzenia. Mało kto spodziewał się jednak, że Leo Beenhakkera, mając w grupie za najsilniejszych rywali Słowenię, Słowację i Czechy, zakończy swoją pracę z drużyną narodową w tak słabym stylu. W dwóch ostatnich meczach tamtej kampanii prowadził nasz zespół już Stefan Majewski. „Wspólny” efekt był wręcz żenujący, w ośmiu spotkaniach zdobyliśmy – uwaga – siedem punktów. Cztery lata później Waldemar Fornalik mierzył się z dużo trudniejszymi rywalami – Anglią, Czarnogórą i Ukrainą. Remis w Podgoricy i wygraną z Mołdawią na start przyjęto z umiarkowanym optymizmem. Później jednak było gorzej. W ośmiu kolejnych spotkaniach wywalczyliśmy 9 punktów, z czego 6 w starciach przeciwko San Marino.

Oznacza to, że w całej kampanii „biało-czerwoni” nie wygrali ani jednego meczu z najgroźniejszymi rywalami, chociaż tamte eliminacje zapamiętamy z pewnego pozytywnego akcentu, którym był remis na Stadionie Narodowym z Anglikami. W meczu, który z powodu zalanej murawy rozegrano dzień później. Spośród ośmiu omawianych kampanii eliminacyjnych pierwszy mecz przegraliśmy tylko raz, w 2006 roku. Drugim najbardziej niepokojącym wynikiem na inaugurację był remis drużyny Adama Nawałki w Ałmatach. „Dokonał” tego zespół, który chwilę wcześniej był o rzut karny od półfinału ME. W drugim spotkaniu odrobiliśmy jednak straty w starciu z Duńczykami. A później? Był w miarę pewnie wywalczony awans autorstwa strzelca 16 z 28 bramek dla Polski w tych eliminacjach, Roberta Lewandowskiego.

 

Na zdjęciu: Adam Nawałka, wpuszczając na plac gry Sebastiana Milę w meczu z Niemcami, wiedział doskonale, że eliminacje warto dobrze zacząć.