Reprezentacja. Potrzeba, by się podnieść

Wylaliśmy już żale po meczu ze Słowacją, ale trzeba grać dalej. W sobotę zmierzymy się w Sewilli z Hiszpanią. Jednego pewni być możemy. Będzie… ciężko.


Reprezentacja Polski przegrała na inaugurację Euro 2020 ze Słowacją 1:2 w Sankt Petersburgu. O poniedziałkowych popisach naszych orłów chcemy jak najszybciej zapomnieć. Mecz tamten był absolutnie do wygrania i wszyscy mamy tego świadomość. A argumentów popierających powyższe stwierdzenie jest aż nadto. Niestety wydarzyło się coś, z czego dumni być nie możemy. Najpierw koszmar na prawej stronie defensywy, gdzie główną rolę odegrali Bartosz Bereszyński i Kamil Jóźwiak. A następnie beznadziejne zachowanie Grzegorza Krychowiaka, które kosztowało nas – być może – zwycięstwo w tym meczu. Stało się jednak, jak się stało. Ten mecz pewnie na długo pozostanie w naszej pamięci, ale trzeba się opamiętać i przystąpić do kolejnego spotkania. Łatwiej, bez kwestii, nie będzie. W sobotę gramy z Hiszpanią.

Przegrywali i do… finału

Porażka w pierwszym spotkaniu nie pozbawia nasz szans na wyjście z grupy, chociaż poważnie takie szanse ogranicza. Ku pokrzepieniu serc warto jednak przytoczyć kilka przykładów z mistrzostw Europy, kiedy to drużyna przegrywała pierwsze spotkanie, a następnie docierała w turnieju bardzo wysoko. Czesi, w roku 1996, na inaugurację grali w Manchesterze z Niemcami. Przegrali 0:2, a następnie doszli do samego finału, w którym ich rywalami również byli… Niemcy! Na Wembley nasi południowi sąsiedzi, którzy po raz pierwszy grali na wielkim turnieju bez Słowaków, nawet prowadzili, ale ostatecznie przegrali 1:2 za sprawą „złotego gola”, którego strzelił Oliver Bierhoff. Kolejnym przykładem jest reprezentacja Portugalii, która w 2004 roku pełniła rolę gospodarza mistrzostw Europy.

W meczu otwarcia zespół prowadzony przez Luiza Felipe Scolariego zmierzył się z Grecją. I sensacyjnie uległ rywalowi 1:2. Dwa następne mecze Portugalczycy jednak wygrali. 2:0 z Rosją i 1:0 z Hiszpanią, a następnie wyszli z grupy z… pierwszego miejsca. W ćwierćfinale Portugalia, po pamiętnym spotkaniu i epickiej serii rzutów karnych, wyeliminowała Anglię. A w półfinale okazała się ;lepsza od Holandii. Następnie gospodarze Euro 204 znów trafili na Greków i mecz decydujący o mistrzostwie Europy… przegrali. Dwa przytoczone powyżej przykłady są najlepszymi dowodami na to, że porażka w pierwszym spotkaniu na Euro nie oznacza końca świata. Choć z drugiej strony należy pamiętać, że jeżeli reprezentacja Polski przegrywa pierwszy mecz na wielkim turnieju, to nigdy nie udaje się jej wyjść z grupy.



Ale to już było

Pomijając już 1938 rok, kiedy to pierwsze spotkanie na mundialu we Francji z Brazylią było jednocześnie ostatnim, następnie „biało-czerwoni” meczów otwarcia nie przegrywali. Kolejno w 1974, 1978, 1982 i 1986 roku. Pierwsza nasza porażka w starciu otwierającym wielki turniej miała miejsce w 2002 roku, kiedy to zespół Jerzego Engela nie dał rady Korei Południowej. Cztery lata później, na rozpoczęcie turnieju mistrzostw świata w Niemczech, Polacy przegrali z Ekwadorem. Kolejną porażkę na otwarcie ponieśliśmy w 2008 roku, podczas debiutanckiego w naszej historii Euro. Niemcy wygrali z nami 2:0. W 2018 roku, podczas mundialu w Rosji, byliśmy przekonani, że wygramy z Senegalem. Tymczasem przegraliśmy 1:2. Tamten mecz bardzo przypominał to, co działo się w poniedziałek ze Słowacją. Idiotycznie stracony pierwszy gol. A następnie „komitywa” Wojciecha Szczęsnego z Grzegorzem Krychowiakiem. Koszmar.

Pewnie łatwo jest mówić, a trudniej wykonać. Fakty są jednak niezaprzeczalne. Jeżeli chcemy jeszcze zaistnieć na tegorocznym Euro, to w meczu z Hiszpanią musimy wyjść na boisko z przekonaniem, że nie jesteśmy gorsi. Skoro na Euro 2016, w drugim meczu, mierzyliśmy się z ówczesnymi mistrzami świata, czyli Niemcami, którzy się nas wtedy bali, to to samo trzeba pokazać w sobotę w Sewilli. Hiszpania nie jest już tym walcem sprzed kilku lat, który rozjeżdżał wszystko, co spotkał na swojej drodze. Obecnie to zespół w fazie transformacji. Ekipa, z którą można powalczyć, co – zresztą – pokazali Szwedzi. Musimy jednak bardziej w siebie uwierzyć. Musi być ogień i wiara we własne możliwości. Nawet fragmentami koszmaru w Sankt Petersburgu widać było, że grać w piłkę nożną to my potrafimy. Teraz trzeba nam dowodu, że tak jest, ale nie tylko przez kilka minut.


Na zdjęciu: Co się stało już się nie odstanie. Trzeba myśleć już o tym, co przed nami. Orły! Do boju!

Fot. Piotr Matusewicz/Pressfocus