Rodzina Michałowskich – sportem silna

Nazwisko Michałowski jest doskonale znane szczególnie jastrzębskim kibicom boksu, którzy w latach 80. poprzedniego stulecia śledzili rywalizację o drużynowe mistrzostwo Polski z udziałem GKS-u Jastrzębie, wówczas jednego z najlepszych zespołów w kraju. Krzysztof, bo o nim mowa, był wówczas jednym z liderów prowadzonej przez legendarnego trenera Antoniego Zygmunta ekipy. Boksował w wadze półciężkiej i w tej kategorii należał na ścisłej czołówki pięściarzy w Polsce. Był również reprezentantem kraju i odnosił spore sukcesy na arenie międzynarodowej. Wprawdzie nie było mu dane walczyć w mistrzostwach Europy, świata, czy na igrzyskach olimpijskich, ale do dziś w Jastrzębiu-Zdroju wspomina się walki „Kurasia”, które ten nierzadko kończył przed czasem. Skąd takie pseudonim? Otóż od nazwiska jednego z bohaterów serialu „Polskie drogi”, w którego wcielił się Kazimierz Kaczor. Leon Kuraś, grany przez tego znakomitego aktora, uchodził za kogoś, kto wszystko potrafił załatwić. Krzysztof Michałowski był równie obrotny. Zarówno na ringu, jak i poza nim.

Psy chciały pozjadać

Do Jastrzębia-Zdroju trafił, via Sosnowiec, z Włocławka. Wychowywał się w maleńkiej wiosce nieopodal miasteczka Kowal (dziś województwo kujawsko-pomorskie). – Swoją przygodę z ringiem zaczynałem bardzo późno, bo dopiero w wieku 17 lat. Aby dostać się na trening ze wsi, trzeba było dojść do miasteczka. Później jechać do miasta, a później oczywiście wracać. Czasami, zimową porą, już w nocy. Psy człowieka chciały pozjadać, a jakoś trzeba było te trzy kilometry, każdego dnia w jedną stronę, pieszo pokonać. Nie było to przyjemne, ale jakoś dawałem radę. – wspomina dziś 63-letni Krzysztof Michałowski, a siedzący obok niego syn Jakub, chociaż pewnie słyszał tę historię wiele razy, wciąż wygląda na zdumionego.

Tak Krzysztof Michałowski (z prawej) walczył podczas zwycięskiego dla siebie turnieju w Berlinie. Fot. Archiwum Krzysztofa Michałowskiego

Spotykamy się w trójkę na trybunach lodowiska „Jastor”, bo Jakub Michałowski jest hokeistą, wychowankiem JKH GKS-u Jastrzębie, a niedawno zadebiutował w seniorskiej reprezentacji Polski. – Dziś, aby dojść na trening, wystarczy mi przejść przez ulicę. Z perspektywy czasu widać, jak tata bardzo poświęcił się dla sportu. Coś niesamowitego. Trudno to sobie wyobrazić, bo nigdy w takiej sytuacji nie byłem. Niesamowita ambicja i wielkie słowa uznania. Ja miałem dużo łatwiej, bo zawsze mogłem i mogę liczyć na pomoc rodziny – przyznaje obrońca jastrzębskiego zespołu, który w tym roku skończy 21 lat, ale nadal jest oczkiem w głowie taty, który na jastrzębski ring przebył długą drogę. – Z Włocławka pojechałem do Sosnowca – to po raz kolejny Krzysztof Michałowski. – Ściągnąłem tam Leszka Czarnego, który został mistrzem Śląska.

A kiedy Leszek przeszedł do Jastrzębia, on postawił warunek, że przyjeżdża z kolegą i w ten sposób znalazłem się tutaj. W GKS-ie była wówczas posucha w tych kategoriach wagowych. Janek Kaczorowski, walczący w wadze średniej, powoli kończył, a ja na początku zacząłem w niej boksować. Później przeszedłem do półciężkiej, w której startowałem najdłużej, a na koniec stoczyłem trochę walk w ciężkiej – streszcza swoją karierę były pięściarz, ale była ona na tyle ciekawa, że kilka wątków postanawiamy wspólnie rozszerzyć.

Złodziej wziął, bo się… świecił

W 1982 roku „Kuraś” osiągnął jeden z największych sukcesów w karierze. Wygrał słynny w tamtych czasach turniej TSC w Berlinie. W finale pokonał dobrego pięściarza wschodnioniemieckiego, Petera Balnuweita. Za zwycięstwo otrzymał medal, który stanowił dla niego najważniejsze trofeum w karierze. Nie nacieszył się nim jednak zbyt długo, bo został… skradziony. – Byłem wtedy na obozie kadry narodowej, a żony nie było w domu. Mieliśmy włamanie, zginęły pieniądze, na owe czasy dość duża kwota. A medal? Myślę, że złodziej zabrał go dlatego, że… się świecił i pewnie pomyślał, że jest ze złota, a wcale nie był. Niemniej jednak dla mnie przedstawiał szczególną wartość, bo silnie obsadzony turniej TSC był rywalizacją bardzo prestiżową. Przyjeżdżali na niego zawodnicy spoza Europy, w tym bardzo mocni Kubańczycy – przypomina Krzysztof Michałowski, który miesiąc po zwycięstwie w Berlinie pierwszy raz w karierze wygrał Turniej im. Feliksa Stamma. W finale pokonał… Petera Balnuweita.

– W tym turnieju startowałem trzykrotnie. Dwa razy wygrywałem, a raz przegrałem. Zawsze byłem bardzo dobrze przygotowany do tych zawodów. W 1981 boksowałem w finale z Paweł Skrzeczem i wtedy przegrałem. Później dwukrotnie zwyciężałem (w 1982 i 1985 r. – dop. red.) – wspomina skromnie „Kuraś”, którym tym samym wywołał do naszej dyskusji nazwisko jednego z najwybitniejszych polskich pięściarzy tamtych czasów, wicemistrza olimpijskiego i świata, i ostatniego Polaka, który boksował w finale IO. – Wiem, kim był Paweł Skrzecz! Słyszałem o tym, jak mój tata z nim walczył. Wiem, że w Jastrzębiu-Zdroju te pojedynki wywoływały spore emocje i ludzie bardzo chętnie na nie przychodzili – ożywił się Jakub Michałowski. Syn oczywiście nie miał prawa być świadkiem walk ojca z medalistą IO, ale starsi kibice w Jastrzębiu-Zdroju doskonale je pamiętają. To był boks na najwyższym poziomie. Głównie z tego powodu, że obaj panowie… mieli z czego uderzyć. Innymi słowy dysponowali mocnym ciosem.

Rodzinne przygody z sędziami

W sumie Michałowski i Skrzecz zmierzyli się pięciokrotnie. Raz wygrał „Kuraś”, raz ogłoszono remis, a trzykrotnie górą był srebrny medalista z Moskwy. – To były to twarde boje – przypomina sobie Krzysztof. – Raz wygrałem, Paweł mnie jeszcze wtedy nie znał. Raz przegrałem z nim przed czasem. Nasze pojedynki były z reguły wyrównane i podobały się kibicom. Była również taka walka, po której czułem, że wygrałem, ale zostałem uznany za pokonanego. Walczyliśmy w Warszawie, gdzie wygrać było bardzo ciężko, podobnie zresztą jak w trakcie innych wyjazdowych meczów, na przykład w Słupsku czy w Dębicy. Czasami na punkty wygrać było nie sposób i trzeba było znokautować przeciwnika. Nie narzekałem jednak nigdy na pracę sędziów – podkreśla „Kuraś”.

Przypominając sobie czasy ligi bokserskiej, rzeczywiście niejeden werdykt kończył się gwizdami i buczeniem kibiców. Dziś z kolei często widzimy i słyszymy, że na polskich lodowiskach – za sprawą arbitrów – potrafią dziać się cuda, ale Jakub Michałowski podchodzi do tematu podobnie jak jego tata. – Według mnie sędziowie nie mają złych zamiarów, ale powinni się doszkalać. Przydałyby się np. testy szybkościowe, aby nadążać za akcjami. Sędzia też musi umieć szybko jeździć na łyżwach, bo hokej jest dynamiczną dyscypliną – podkreśla obrońca JKH GKS-u Jastrzębie, który podczas niedawnego meczu PHL w Krakowie aż trzy razy musiał „odpoczywać” na ławce kar. Mecz ten niżej podpisany widział na własne oczy i w dwóch przypadkach sędzia wcale nie musiał odsyłać zawodnika do boksu na dwuminutową „refleksję”

Mama odradzała boks

Michałowski junior na świat przyszedł w 1998 roku. Zaledwie pięć lat później boks w Jastrzębiu-Zdroju zaliczył bolesny upadek, a wkrótce potem przestała funkcjonować niegdyś niezwykle popularna w naszym kraju liga. To z pewnością była jedna z przyczyn, dla których Jakub nie zdecydował się pójść w ślady ojca. – Trudno powiedzieć, czy będąc bardzo młodym myślałem, aby pójść w ślady taty. Ale mama zawsze odradzała. Kiedy byłem młodszy, często z tatą sobie potrenowaliśmy boks, ale szybko zacząłem grać w hokeja i w miarę upływu czasu wyglądało to coraz lepiej.

Zaczęliśmy jeździć na turnieje, nawet za granicę. Wygrywaliśmy i spodobało mi się to, dlatego nie chciałem tego zmieniać – przekonuje młodszy z Michałowskich. Starszy z kolei zapewnia, że nigdy nie zachęcał syna do pięściarstwa, a z czasem hokej… też zaczął mu się podobać. – Boks nie jest odpowiedni dla chłopców w bardzo młodym wieku. Warto zaczynać ok. 10 roku życia, ale Kuba wcześniej zdecydował się na hokej i bardzo dobrze mu szło.

Nie namawiałem go zatem, aby zmienił dyscyplinę, tylko zacząłem mu pomagać. Własnymi samochodami, z rodzicami innych zawodników, jeździliśmy na turnieje. M.in. do Czech, nawet za Pragę, jak również do Berlina. Pamiętam jak na jednym z turniejów pokonaliśmy silną drużynę z czeskiego Mostu. Wygraliśmy całe zawody, a pokonani przez nas rywale nie dowierzali, że mogli przegrać z Polakami – uśmiecha się Krzysztof Michałowski, który pomiędzy boksem a hokejem dostrzega wiele podobieństw. Pytam więc Jakuba o to, czy treningi pięściarskie z tatą mogą przydać się na tafli, bo przecież często takie „nieporozumienia” między hokeistami się zdarzają. – Nie wiem, czy polska liga do tego dorosła – odpowiada. – Nie mówiąc o NHL, ale gdy byłem w Finlandii i oglądałem meczem tamtejszej ekstraligi, to można zauważyć, że sędziowie są bardziej… przychylni walce na pięści, bo to jest element show. W naszej lidze od razu jest kara zawieszenia i finansowa – przypomina Michałowski junior.

Strzelał ktoś inny

Krzysztof Michałowski karierę pięściarską zakończył w 1988 roku, bo tak stanowiły przepisy. Później występował w charakterze sparingpartnera i miał okazję zmierzyć się nawet z Andrzejem Gołotą. Następnie pracował jako ochroniarz. M.in. w słynnym i nieistniejącym już dziś jastrzębskim hotelu „Diament”. Ten stał naprzeciwko hali, w której spędził sporo czasu, i lodowiska, na którym sporo czasu spędza jego syn. Następnie „Kuraś” nosił się z zamiarem powrotu w rodzinne strony. Budował dom w Kowalu i… – Budowa była już w zasadzie zakończona, a ja dorabiałem sobie w ochronie, w dyskotece pomiędzy Kowalem a Włocławkiem – zaczyna się normalnie, ale kończy bardzo nieprzyjemnie, bo w wyniku pewnych nieporozumień Krzysztof Michałowski trafił do więzienia. – Pewnego dnia najechała nas… „konkurencyjna grupa”. Nas było tylko sześciu, ich więcej. Stanęliśmy w obronie naszego szefa. Ktoś doznał urazu, ale nie z mojej winy i nawet sam zeznał, że to nie ja go poturbowałem.

Ktoś również wyciągnął broń i zaczął strzelać w powietrze. Ja żadnej broni nie miałem, ale zostałem o to oskarżony! Proces ciągnął się długo, zdążyłem wrócić do Jastrzębia-Zdroju, bo żona nie zdecydowała się ostatecznie na przenosiny do Kowala. W końcu zapadły wyroki. Dostałem półtora roku więzienia. Siedziałem w Raciborzu, a później przewieziono mnie do Nysy. W sumie spędziłem za kratami kilkanaście miesięcy. Miałem bardzo dobre stosunki ze służbą więzienną, pod koniec kary wychodziłem już nawet poza kryminał. Współwięźniowie też mieli do mnie szacunek, wiedzieli, kim byłem. Pobyt w więzieniu na pewno nie był miłym doświadczeniem, ale nie zmienił mnie, jako człowieka – w ten sposób opowiada o nieprzyjemnym epizodzie ze swojego życia Michałowski senior.

Postanowił zająć się Kubą

„Kuraś”, kiedy przestał uprawiać boks, poważnie zaczął myśleć o karierze szkoleniowej. – Pamiętam, że kiedy trener Antoni Zygmunt odchodził, mówił ludziom… „Jeżeli chcecie mieć w Jastrzębiu boks, to zróbcie Krzyśka trenerem”. Nie chodziło o to, abym był pierwszym szkoleniowcem, ale miałem pewne predyspozycje. Np. względem tarczowania, bo aby to robić, trzeba mieć trochę ciała. Często podczas treningów trener Zygmunt brał mnie i pokazywał, jak trzeba uderzać. Szczególnie jeżeli chodzi o ciosy na dół, bo one były moim dużym atutem – wyjaśnia Michałowski senior. Z trenerskich planów jednak niewiele wyszło. – Chciałem trenować. Kiedy w klubie zostali ś.p. Tadeusz Wijas i Andrzej Porębski, przyszedłem i powiedziałem, że za 500 złotych mogę pracować. Usłyszałem, że nie ma pieniędzy… Postanowiłem bardziej zająć się Kubą i hokejem.

Zostałem zatem przy sporcie, ale w innym charakterze – mówi były pięściarz, którego syn, oprócz wspólnych treningów, niewiele pamięta z czasów bokserskich. – Jedyne, co pamiętam, to jak tata był trenerem. Byłem bardzo mały, ale kiedy wchodziło się do małej sali bokserskiej, na starej hali widowiskowo-sportowej, panował w niej… specyficzny zapach. Szatnia hokejowa też specyficznie „pachnie”, ale trudno ocenić, który zapach jest bardziej… nieprzyjemny – uśmiecha się Jakub Michałowski. – Ten z hokejowej szatni jest zdecydowanie gorszy! – od razu włącza się w ocenę „Kuraś”. – Do boksu potrzebne są koszulka spodenki i trampki. A hokeiści zjeżdżają z tafli cali mokrzy i mają na sobie mnóstwo sprzętu.

Michałowski senior nie pozostawia wątpliwości, które z zapachowych doznań są bardziej nieprzyjemne.

Wspólne olimpijskie marzenie

Cóż, sport wyczynowy, a w szczególności tak wymagające dyscypliny, jak hokej na lodzie i boks, mają swoje „uroki”. Zarówno Krzysztofa, jak i Jakuba Michałowskich łączy ambicja, charakter i zaangażowanie, bo bez tych cech trudno jest osiągnąć sukces. Osobliwe w ich rodzinnej historii jest to, że swoje umiejętności szlifują i prezentują praktycznie w tym samym miejscu. Lodowisko „Jastor” sąsiaduje przecież z nową halą widowiskowo-sportową, która powstała w miejsce starego obiektu.

Ten przecież, lata temu, pękał w szwach, również podczas walk z udziałem Krzysztofa Michałowskiego. – Na pewno pięknie to wygląda, że dochodzimy do czegoś w tym samym miejscu, ale teraz moim celem jest przebić tatę. Na razie uważam, że dużo mi brakuje i jeszcze wiele pracy przede mną – stawia sprawę jasno Jakub, ale ojciec podkreśla, że… – Medali i trofeów Kuba ma już więcej niż ja. Wprawdzie w boksie nie ma aż tylu turniejów, w ilu syn brał udział jako hokeista, ale bardzo się cieszę, że mnie przebija i zawsze będę robił wszystko, aby mu pomóc – zapewnia Krzysztof.

Trzeba przyznać, że młodszy z Michałowskich mierzy wysoko. Na razie za swoje największe osiągnięcie uważa awans z reprezentacją do lat 18 do wyższej dywizji i debiut w seniorskiej reprezentacji Polski, ale jest coś, o czym myśli, mimo iż wydaje się to… mało realne. – Moim największym marzeniem jest awans na igrzyska olimpijskie i gra na tym turnieju – biorąc pod uwagę kondycję polskiego hokeja, Jakub poprzeczkę zawiesił sobie niesamowicie wysoko. – Moim marzeniem też były igrzyska – dodaje tata Krzysztof. – Walczyłem, trenowałem, starałem się, ale konkurencja była bardzo mocna. Paweł Skrzecz, Janusz Czerniszewski czy już nieco później młody, zdolny Henryk Petrich. Swego czasu trener Andrzej Gmitruk postawił w reprezentacji na Stanisława Łakomca, bo był młodszy i obiecujący, a ja byłem bliżej końca kariery. Cóż, zbyt późno zacząłem. Jeszcze w rodzinnych stronach mogłem trenować tylko zimą, bo latem musiałem… pracować w polu – przypomina „Kuraś”.

Świadome podejście do kariery

Jakub Michałowski w polu pracować nie musi i obecnie skupia się niemal wyłącznie na hokeju. – Skończyłem Szkołę Mistrzostwa Sportowego, zdałem maturę, a teraz uczęszczam an wychowanie fizyczne do Raciborza. Mam w sobie takie przekonanie, że jeżeli nie my – młode pokolenie – to kto ma wyciągnąć polski hokej z zapaści? Po ostatnim zgrupowaniu w Finlandii, na którym byłem z pierwszą reprezentacją, zobaczyłem przede wszystkim zupełnie inną mentalność i profesjonalizm. Trener Valtonem uświadomił nam, że dzieci od małego są uczone pewnych nawyków. Jak np. rozgrzewka, gdzie trzeba wykonać określone elementy. My, będąc w młodym wieku, nie mieliśmy się od kogo tego nauczyć. Powoli taka świadomość jednak do Polski dociera – oto podejście młodszego z Michałowskich do tematu rozwoju sportowej kariery. Obrońca JKH GKS-u Jastrzębie uważa, że obecnie w polskim hokeju nie brakuje ludzi, którzy mogą wyciągnąć dyscyplinę z kryzysu.

Jakub Michałowski, podobnie jak jego tata, może cieszyć się z sukcesów osiąganych w barwach GKS-u Jastrzębie. Fot. Łukasz Sobala/Pressfocus

– Np. trener Piotr Sarnik bardzo poważnie podchodzi do pracy. Szczególnie jeżeli chodzi o aspekty motoryczne. Wie, jakie ćwiczenia należy wykonywać zarówno na siłowni, jak i na treningu. Wydaje mi się, że to jest bardzo dobre. Niemniej w Polsce ciągle panuje stara szkoła, która polega na tym, aby pójść na siłownię, nawalić ciężarów, ile wlezie i zrobić jak najwięcej przysiadów. Trzeba przecież wykonywać inne ćwiczenia i wydaje mi się, że to się będzie zmieniać. Pojawiają się nowe trendy, a nam bardzo dużo dał niedawny wyjazd do Finlandii. Widzieliśmy jak zawodnicy przygotowują się do samego treningu. Oni są przekonani, że każde zajęcia coś dają i można się czegoś nowego nauczyć – opowiada Michałowski junior. – W mojej opinii potrzeba więcej treningu na sucho – dodaje z kolei senior. – Więcej ćwiczeń rozciągających. A przecież kondycji niczym innym się nie wyrobi tak, jak bieganiem. Jak się mało biega, to wytrzymałości nie ma – przekonuje Krzysztof Michałowski.

Charakter po tacie

W ringu „Kuraś” słynął przede wszystkim, co świetnie pamiętają starsi kibice, z mocnego ciosu. A co było jego słabszą stroną? – Czasami myślałem, że mam walkę wygraną, a tymczasem wychodziło się do ringu i zbierało ciosy. Chociaż z drugiej strony im większą czułem tremę, tym lepiej boksowałem – wspomina Krzysztof Michałowski. Atutem jego syna jest bez wątpienia wzrost. Według oficjalnych danych niespełna 190 cm. – Trudno mówić mi o zaletach, bo na pewno nad wszystkim muszę jeszcze dużo pracować. Ale myślę, że mam dobre warunki fizyczne i… charakter po tacie. Po zgrupowaniach reprezentacji dostajemy wskazówki, które mówią o tym, co mamy poprawić. W moim przypadku są to pojedynki i walka o krążek np. w rogach tafli. Czasami zdarza się, że brakuje mi w tym zdecydowania, ale to jest wszystko do poprawienia – zapewnia Jakub Michałowski.

 

Na zdjęciu: Krzysztof i Jakub Michałowscy, czyli rodzina… sportem silna.