Roman…

Odszedł w środę 15 marca 2023 roku. Ostatni piłkarz, który świętował z Górnikiem pierwszy tytuł mistrza Polski, obok Lucjana Brychczego ostatni, który ograł „Ruskich” na Śląskim.


Dwudziesty dziewiąty sierpnia 2017, Górnik gra ligowy mecz z Wisłą Kraków. Na stadionie jest komplet, ponad 22000 kibiców. Przed meczem na murawę wychodzi 79-letni Roman Lentner. Nie chciał schodzić. – Darek, jestem schorowany, tyle schodów, nie wiem, czy dam radę zejść, a potem wrócić – mówi. – Dasz, jak coś, to pomożemy.

Zszedł, a kiedy dostawał szalik i statuetkę, stadion wstał i zaśpiewał mu „Sto lat”. Lentner nie krył łez wzruszenia. – Nie byłem na tej murawie ponad 30 lat. Warto było dla tej jednej chwili żyć i czasami cierpieć. Już nic piękniejszego pewnie mnie nie spotka… – mówił wracając na miejsce. Jeszcze klubowa telewizja nagrała z Romanem krótki wywiad, dzięki któremu jego głos i wspomnienia przetrwają kolejne pokolenia. Wtedy był na stadionie po raz ostatni. Kiedy kilka miesięcy później Górnik zapraszał Romana Lentnera na 70. „urodziny” klubu, ten leżał już schorowany w łóżku. – Bardzo chciałbym przyjechać. Ostatni raz zobaczyć Staszka, „Florka”, Jasia Kowalskiego…. Ale nie dam rady. Może latem…

Ciężko w tym czasie chorował, kilka razy z Berlina docierały informacje, że najgorsza wiadomość to być może kwestia dni. Miał jednak tak silny organizm, że wygrywał ze śmiercią jeszcze ponad cztery lata. – Roman, kiedy nas odwiedzisz? – pytałem, składając w grudniu życzenia z okazji 85. urodzin. – Już nigdy – powiedział zmęczonym głosem. Nie wstawał z łóżka, telefon podała mu Pani Celestyna, z którą spędził ponad 60 lat.

Jakiś pan Lotner

Wróćmy jeszcze do sierpnia 2017 roku. Z recepcji stadionu Górnika zadzwonił telefon. – Jakiś pan Lotner. Mówi, że kiedyś grał w Górniku. Wpuścić? – zapytała recepcjonistka. Już pierwsza myśl podpowiedziała, że to żaden pan Lotner, tylko Roman Lentner. Kilka minut później wszedł do gabinetu. Wypiliśmy kawę ze Staszkiem Oślizłą, odwiedziliśmy w szatni Marcina Brosza, zrobiliśmy zdjęcie z piłkarzami. – Tutaj siedziałem – wskazał na miejsce, które wtedy zajmował Marcin Urynowicz. Dla wielu był postacią anonimową, ale kiedy usłyszeli, kto ich odwiedził, wszyscy bili brawo. Michał Koj powiedział: „Czy można z panem zdjęcie? W rodzinie wszyscy mówili, że był pan jednym z największych”. Roman tylko się uśmiechnął. Podczas tej wizyty zaprosił mnie do mieszkania w Chropaczowie. – Przyjedź na kawę, żona coś upiecze, powspominamy…

Nigdy nie widziałem Romana na boisku. Spóźniłem się kilka lat, ale od dziecka miałem w uszach tę zbitkę nazwisk „Pohl i Lentner”. – Z kilkoma w szatni byłem bliżej niż z Ernestem, ale na boisku chyba najwięcej goli strzelił po moich podaniach, a ja sporo po jego. Dlatego wymieniali nas jednym tchem. Ernest już tyle lat nie żyje, ja jakoś się jeszcze trzymam. Po kilku zawałach, ale żyję – mówił.

Chropaczów to dzielnica Świętochłowic, blisko Lipin. Kto zna „starą” trasę z Zabrza do Katowic, kiedy nie było jeszcze autostrady i DTŚ, temu nie trzeba tłumaczyć, co to za okolica. Mieszkanie było dwupokojowe na parterze. Jakby czas się w nim zatrzymał. – W 1988 roku zapakowaliśmy to, co najbardziej potrzebne do samochodu i pojechaliśmy do Berlina. Wszystko zostało, w tym nieliczne pamiątki z czasów gry. Dziś nie mam już żadnej, nawet zdjęć z tego okresu. Nie chciałem jechać na stałe do Niemiec, ale tam były dzieci. Byliśmy coraz starsi i sami, żona chciała być bliżej nich i wnuków. Nie czuję się tam najlepiej, dlatego nigdy nie oddaliśmy tego mieszkania. Lubimy w lecie wpaść na kilka tygodni, spotkać się z sąsiadami, wypić kawę, czasami jeszcze pograć w „szkata”, wypić kieliszek nalewki.

Chropaczów, Karlino, Zabrze

Cofnijmy się o 50 lat. Jest rok 1957, Górnik w drugim roku gry w elicie polskiej piłki sięga po pierwszy tytuł mistrza Polski. Roman Lentner ma 19 lat. Jest objawieniem nie tylko klubu z Zabrza. Wyobraźmy sobie dziś chłopaka w tym wieku, który wychodzi w pierwszej jedenastce przy 100-tysięcznej widowni Stadionu Śląskiego przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Chłopaka, który na tournee Górnika po Francji i Belgii robi, co chce z miejscowymi gwiazdami i przede wszystkim ma kolosalny wpływ na wywalczenie mistrzowskiego tytułu. To nie wielki Ernest Pohl czy doświadczony Edward Jankowski są najlepszymi strzelcami zabrzan w tym premierowym sezonie, tylko grający, a raczej „szalejący” na lewym skrzydle Roman Lentner. – Miał taką fajną, bujną czuprynę, włosy czesane w „falę”. Przystojny był – śmiała się Pani Celestyna.

Takiego piłkarza wcześniej nie było. Tak szybkiego, tak dobrze operującego lewą nogą, potrafiącego na pełnej szybkości minąć, a raczej „odjechać” z piłką dwóm, czasami trzem rywalom. I przy tym tak skutecznego. Strzelił tylko dla Górnika 86 goli, grając jak skrzydłowy. Asysty? – Wtedy nie liczyli, ale na pewno dużo więcej. Do Ernesta, Edka Jankowskiego, potem Włodka Lubańskiego… Nazbierałoby się pewnie ponad sto – wspominał.

Już pierwszy gol strzelony przez Romana Lentnera dla Górnika był nietuzinkowy. Rozgrywał trzeci mecz, przeciwko Polonii Bydgoszczy wykonywał rzut rożny i trafił bezpośrednio do bramki. – Prawą nogę miałem do stania, ale lewą naprawdę potrafiłem zrobić bardzo dużo.

Było to jesienią 1956 roku, w pierwszym sezonie gry Górnika w elicie. W drużynie grali piłkarze pamiętający lata 40. i powstanie Górnika, kilku zaczynało kopać piłkę jeszcze w niemieckich klubach działających w ówczesnym Hindenburgu.

– W Górniku było takich dwóch działaczy: mecenas Michał Szulc i Alfred Gorol, który miał sklep spożywczy. Nie dość, że mieli „oko”, to potrafili wszystko załatwić. Przekonali mnie, że Górnik to najlepsze miejsce do rozwoju, dali buty i garnitur. Chciały mnie też inne śląskie kluby, w Ruchu Chorzów nawet podpisałem jakiś papier i wyszedłem na trening, więc zrobiło się zamieszanie. Trzy miesiące nie mogłem grać, ale Górnik postawił na swoim. Nic lepszego nie mogło mi się trafić. Powstawała najlepsza drużyna w historii polskiej piłki. Po mnie przyszli Florenski, Pohl i Kowal, potem Wilczek, Kostka, Oślizło, Szołtysik, w końcu Lubański. Wybitni piłkarze, wybitna drużyna.

Lentner nie ukrywał, że jako dzieciak chodził czasami z kolegami na Cichą. Z Chropaczowa było blisko, można było podjechać „banką”. Ruch w pierwszej połowie lat 50. rządził ligą, a Górnik dopiero raczkował. Kto wie, może gdyby nie letni wyjazd na kolonię, mały Romek już w wieku 13-14 lat trafiłby do Chorzowa, ale… – W domu była nas piątka, żyło się bardzo skromnie z wypłaty ojca. Latem kopalnie organizowały kolonie w Karlinie, blisko Kołobrzegu. Na Śląsku każdy chłopak grał w piłkę, więc jak tam wyszliśmy grupą na ich zespół z B-klasy, to strzeliliśmy im blisko 20 goli. Połowa z tego była „moja”. Działacze z Karlina zadzwonili do rodziców, czy mógłbym u nich zostać. Dadzą jeść, wyuczą zawodu, będzie dach nad głową, trochę „kieszonkowego”… Mama i tata się zgodzili.

W sumie kilkunastu chłopaków z okolic Chropaczowa i Lipin trafiło do Karlina, Roman Lentner na cztery lata. Szybko trafił do drużyny seniorów, a jako 17-latek do kadry województwa, gdzie zobaczył go w akcji trener reprezentacji Polski juniorów Michał Matyas. Ten sam, który w 1970 roku będzie prowadził Górnika w meczach z Romą, a potem w wielkim finale Pucharu Zdobywców Pucharów z Manchesterem City. Lentner pojechał na zgrupowanie, gdzie poznał swojego rówieśnika z Radlina. Nazywał się… Stanisław Oślizło. Dziś wizerunki obu wiszą blisko siebie w Galerii Sław Górnika na Roosevelta 81.

Na tym stadionie wystąpił pierwszy raz w meczu z Rumunią latem 1956. Działacze Górnika są oczywiście na trybunach. Kiedy widzą nastolatka z taką szybkością i lewą nogą, nie mają wątpliwości, że Lentner nad morze już nie wróci.

– Sprowadzał mnie trener Dziwisz, ale w kolejnym roku Górnik zatrudnił Węgra Zoltana Opatę. Najlepiej go wspominam, był dla mnie jak ojciec. Dał szansę i mnóstwo cennych wskazówek.

Jesienią 1957 dzieją się rzeczy… – Z innego świata – mówił 50 lat później. Rok wcześniej biegałem po łąkach w Karlinie, a teraz? Na mecze z Legią, Gwardią, czy Polonią Bytom przychodziło blisko 60000 ludzi, bo graliśmy na Stadionie Śląskim. W meczu z Zagłębiem Sosnowiec wyliczono, że strzeliłem gola w 6 sekundzie. Może to najszybsza bramka w historii? Wiadomo, jak wtedy liczono czas, ale tak napisali… Nie pamiętam tej akcji. Zdaje się, że Ernest zaczął, pognałem pod bramkę, podanie trafiło do mnie i gol. Chyba głową, ale pewności nie mam – mówi szczerze po latach.

Szkat” i mecz z „Ruskimi”

Kiedy cała, nie tylko piłkarska, Polska czeka na mecz ze Związkiem Radzieckim w eliminacjach do mistrzostw świata – jest rok po „odwilży” i „polskim październiku” – Górnik jedzie na pierwsze tournee po Europie zachodniej. Francuska prasa pisze, że takiej drużyny nie goszczono od zakończenia wojny. 1:1 z Metz i gol Lentnera, 5:0 z Olympique Lyon i gol Lentnera, 7:1 z Nantes i dwa gole 19-latka. „Zabrzanie złapali wielką formę. Jest to zespół – jak nam powiedział znany menager p. Ukraińczyk – który można pokazywać na każdym boisku świata, a tacy piłkarze jak Floreński, Gawlik, Jankowski i Lentner, mogliby grać w każdej zawodowej drużynie. (…) Świetny mecz zagrał Lentner. Jego sprinterskie biegi wzbudzały zachwyt, a piąta bramka strzelona z ostrego kąta w przeciwny górny róg była prawdziwym majstersztykiem” – autorem relacji z meczu z Nantes był młody wówczas dziennikarz sportowy, a później legendarny komentator telewizyjny – Jan Ciszewski. Z Lentnerem znali się świetnie, często grali razem w karty. – Wygrywałem – śmiał się piłkarz Górnika. – Jasiu lubił hazard. Na stole zawsze była jakaś kasa, ale ja nie grałem o wielkie stawki. Choć… po meczach z autokaru często wychodziłem z kieszeniami pełnymi drobnych.

Po powrocie z „zachodu” Lentner dostaje powołanie na mecz z „Ruskimi”. Nie ma jednak wielkich szans na grę, bo na lewym skrzydle od kilku lat „rządzi i dzieli” Krzysztof Baszkiewicz z Gwardii Warszawa. – Wieczorem długo grałem z Ciszewskim w karty, przekonany, że nie mam szans na grę. Ja? 19 lat? W takim meczu? Tymczasem trener Tadeusz Foryś na odprawie mówi krótko: – Na lewej stronie zagra Lentner.

Mecz przeszedł do historii. Gerard Cieślik dwa razy pokonał Lwa Jaszyna, Polska wygrała 2:1, a piłkarze zostali przez kibiców na ramionach zniesieni do szatni. W tym czterech z Zabrza. Ginter Gawlik, Stefan Florenski, Edward Jankowski i najmłodszy Lentner. Miał być też piąty – Ernest Pohl, ale akurat wtedy był zawieszony za nie do końca sportowy tryb życia.

Dekada i nagły koniec

Minęły dwa miesiące i Lentnera kolejny raz znoszono na ramionach z boiska. 1 grudnia 1957 Górnik wywalczył pierwsze mistrzostwo Polski. W ostatnim meczu sezonu też trafił do siatki, a potem był… – Bankiet, na który mnie zaprosił. Przyszedł po zgodę do moich rodziców. Był mistrzem, ale prosić musiał. To nasze pierwsze wspólne wyjście – wspominała Pani Celestyna, która w 1960 roku oficjalnie została panią Lentner. W 2017 roku na ścianie mieszkania w Chropaczowie wciąż wisiało ich weselne zdjęcie. Piękna pani młoda i przystojny blondyn. Ze ślubu pojechali na mecz do Zabrza, gdzie Górnik grał z ŁKS-em. Rzuty karne strzelał wtedy Pohl, ale tego dnia koledzy powiedzieli Romkowi: – Zrób sobie prezent. I zrobił. Górnik wygrał 2:0. Po meczu wszyscy wrócili balować w Chropaczowie. – W kościele grała nam orkiestra górnicza, a w niej mój brat Gerard na trąbce. Był samoukiem, ale grał pięknie. Każdemu Pon Bóczek coś daje. Ja dostałem szybkość i lewą nogę, on poczucie słuchu. Trzeba tylko tego nie zmarnować – żartował nasz bohater, który w tym samym 1960 roku pojechał z kadrą na igrzyska w Rzymie. Oczekiwania były duże, efekt mizerny, czego nie zmienia pięć goli strzelonych Tunezji przez Pohla. W tym samym czasie rodzina się powiększa po raz pierwszy, a Lentnerowie przeprowadzają się do większego mieszkania.

W Górniku i w kadrze gra ponad dekadę. Ma monopol na lewej stronie. Osiem razy zostaje mistrzem Polski, sięga po trzy puchary. Gra we wszystkich ważnych meczach pucharowych, zwiedza z Górnikiem Europę i obie Ameryki. W kadrze w 32 meczach strzela siedem bramek. Pytany o swój charakter, mówił w 2017 roku: – Trochę byłem w szatni samotnikiem. Mieliśmy grupę karcianą, czasami spotykaliśmy się z żonami w sobotę po meczach. Na boisku czasami machałem rękami, jak nie dostałem piłki, potrafiłem się pokłócić. Nawet z Ernestem. W końcu byłem w Górniku przed nim – śmiał się, wspominając dawne czasy.

Wszystko kończy się nagle. W 1967 roku zabrzanie są w Ameryce Południowej. Lentner już wcześniej miał kłopoty z kręgosłupem, ale dramat ma miejsce w parku na treningu. – Było ślisko, Jasiu Gomola, wielki facet, który nigdy nie kalkulował, poślizgnął się, całym ciałem wpadł na mnie i swoją masą przygniótł mi nogę. Złamanie było poważne, a drużyna na końcu świata. Zostawili mnie w szpitalu, opiekowała się mną miejscowa Polonia, ale noga była źle złożona. Może wtedy trzeba było jeszcze raz ją złamać? Nie zgodziłem się. Bolała przy każdym ruchu, straciłem szybkość, byłem cieniem samego siebie. Nie należałem też do ulubieńców Gezy Kalocsayia. Wszyscy go chwalą, ale ja w tym gronie nie jestem. Odstawił mnie, nie nadawaliśmy na tych samych falach…

Jeszcze w marcu 1968 roku świętował z kolegami wygraną z wielkim Manchesterem United na Stadionie Śląskim, ale pół roku później, we wrześniu, zagrał 241. mecz w lidze dla Górnika. Ostatni. Miał tylko 31 lat i trafił do… Górnika Wesoła. Przez lata był zatrudniony w kopalni Makoszowy, skąd został oddelegowany na obiekt Walki. Kim tam nie był… Gospodarzem, kierownikiem, człowiekiem-instytucją, mentorem dla młodych, „dobrą duszą”. W latach 80. chodził na Roosevelta, obserwując sukcesy kolejnego wielkiego Górnika. Z Urbanem, Pałaszem, Matysikiem, Iwanem, Komornickim… Klub nigdy jednak nie potrafił oddać mu miejsca, na jakie zasłużył. Traf chciał, że kiedy Górnik wywalczył ostatni w historii mistrzowski tytuł, Roman i Celestyna Lentnerowie wyjechali do Berlina. Pracował w ochronie, nikt wokół nie miał pojęcia, kim był, co osiągnął. On też się nie chwalił. Wspomnienia wracały tylko na spotkaniach oldbojów Górnika. Głównie w Niemczech, bo Zabrze odwiedzał rzadko. W klubie coraz mniej było osób, z którymi się znał.

Warto zwrócić uwagę, że urodziny obchodził zaledwie dzień po klubie, w którym zapisał tak wyjątkową kartę. Odszedł w środę 15 marca 2023 roku. Ostatni piłkarz, który świętował z Górnikiem pierwszy tytuł mistrza Polski, obok Lucjana Brychczego ostatni, który ograł „Ruskich” na Śląskim. Człowiek wie, że ten moment musi w końcu nastąpić, ale taka śmierć zawsze boli. Tym bardziej, kiedy się wie, że wraz z nią kończy się coś wyjątkowego i niepowtarzalnego.

Dariusz Czernik

Na zdjęciu: Obrońcy rywali mieli z nim ogromny kłopot. Był szybki jak błyskawica. I skuteczny…


Fragment jednej z ostatnich rozmów z Romanem Lentnerem. Przeprowadzona w sierpniu 2017 roku w jego mieszkaniu w Chropaczowie.

Jedno z ostatnich zdjęć Romana Lentnera – zrobione na stadionie Górnika. W tle ten wielki piłkarz na boisku.
Telewizor był angielski…

Pamiętasz pan rok 1957?

Roman LENTNER: – Oczywiście. Sporo się wtedy wydarzyło. Pierwszy mistrz, pierwsze wyjazdy z Górnikiem za granicę, w końcu mecz ze Związkiem Radzieckim. I jeszcze pierwsze wyjście z żoną, wtedy narzeczoną na zabawę do hotelu „Przodownik”. Byłem mistrzem Polski, a musiałem zapytać jej rodziców o zgodę. Puścili… Do dziś jesteśmy razem.

Byliście faworytem do mistrzostwa?

Roman LENTNER: – Legia była mocna, podobnie Gwardia i ŁKS – z nimi grało nam się najtrudniej – ale jeżeli klub sprowadza Pohla i Kowala, to musi mieć duże ambicje. Ernest to był wtedy w polskiej piłce ktoś taki jak potem Włodek Lubański, a dziś Lewandowski.

Lubiłeś z nim grać?

Roman LENTNER: – Lubiłem? Uwielbiałem! Strzelał mnóstwo goli, ale jednak nigdy nie był na nie pazerny. Rzucał takie piłki, że tylko biec i strzelać gole, a ja byłem bardzo szybki. Na treningach ścigałem się ze sprinterami Górnika. Jako skrzydłowy zdobyłem prawie 90 goli. Nie byłoby tego wyniku bez Ernesta. Miałem 19 lat, byłem najmłodszy w drużynie, a on miał kapitalny dar wprowadzania młodych do gry. Niby niewiele mówił, ale czasami wystarczyło jedno zdanie, jedno pokazanie „młodemu” jak się ustawić, jak zagrać piłkę. Tak uczył mnie, potem Erwina Wilczka, „Zygę” Szołtysika, w końcu Włodka Lubańskiego. Był naprawdę genialny, choć na treningach najbardziej się obijał.

Na które nazwiska kibice reagowali najgoręcej?

Roman LENTNER: – Pohla, a potem – powiem nieskromnie – Lentnera. Kiedy spiker je czytał, wtedy było chyba na trybunach najgłośniej (uśmiech).

Jak jeździliście na mecze?

Roman LENTNER: – Pociągami, autobusami… I tak był postęp, bo wcześniej głównie samochodami ciężarowymi z plandeką.

I pracowaliście w kopalniach.

Roman LENTNER: – Ja byłem mierniczym. Zaczynałem rano, pracowałem do 11.00, potem szło się na trening. Dziś z Chropaczowa jedzie się do Zabrza 10 minut, wtedy trwało to dłużej, bo… trzema tramwajami. Z czasem kupiłem sobie motor Jawę 175, w końcu przeprowadziliśmy się z żoną do Zabrza.

Prasa z 1957 roku pisze, że niekoniecznie prowadziliście sportowy tryb życia…

Roman LENTNER: – Idealnie nie było, ale to raczej o starszych kolegach. Ja tylko grałem w skata. Dużo i dobrze, ale to nie wpływało na formę. To były inne czasy. Życie trudne, generalnie bieda, wielu chłopaków doskonale pamiętało wojnę, co można było robić poza graniem w piłkę? Młodzi chcieli się czasami zabawić, odreagować. Ale nie przesadzajmy. Nie da się na kilkanaście lat zdominować ligi, wygrywać w pucharach i grać w reprezentacji prowadząc niesportowy tryb życia.

Trener Opata potrafił zawiesić Pohla i Kowala. I to w szczytowym momencie walki o mistrzostwo.

Roman LENTNER: – Pewnie coś musieli przeskrobać, bo trener Opata kontrolował nas jak ojciec. Dobry, ale surowy. Jeździł po domach, wchodził do pokoi i sprawdzał, czy jesteśmy w łóżkach. I jeszcze kazał chuchać. Może ich „złapał”. Jak Ernest był na boisku, to czuliśmy się wszyscy lepsi. On dawał nam spokój, pewność siebie.

Przełomowy był drugi mecz z Legią. Przed nim zawieszono Pohla, byliście w beznadziejnej sytuacji, a jednak na Stadionie Śląskim wygraliście 3:2.

Roman LENTNER: – Przegrywając 0:2! Trzy gole strzeliliśmy chyba w kwadrans. To była świetna ekipa. Każdy mógł zaskoczyć. Raz „odpalił” szybki Szalecki, raz Jankowski, innym razem Fojcik… A jak nie szło, to Ginter Gawlik walnął z 30 metrów i był gol. Nie był szybki, ale miał „kopyto”. Opata zrobił z niego reprezentanta, zagraliśmy obok siebie z „Ruskimi” na Śląskim.

Poza gwiazdami – Pohlem, Kowalem, Jankowskim, Lentnerem – kogo dziś wymieniłbyś jako najważniejszego gracza tamtego Górnika?

Roman LENTNER: – A Stefan Florenski? A Ginter Gawlik? Ciężkie pytanie. Chyba Mariana Olejnika. Świetny pomocnik, nigdy nie schodził poniżej pewnego poziomu. I dusza-człowiek. Często u niego sypiałem, kiedy nie wracałem do Chropaczowa. Z kolei najbardziej „charakterny” był Antek Franosz. W Londynie grał z Tottenhamem z „rozwaloną” nogą. Nie dało się na to patrzeć, a on polał ją spirytusem i wyszedł na boisko. Pochodził z Zabrza, kibice go uwielbiali.

Pierwsze mistrzostwo zdobyliście wygrywając…

Roman LENTNER: – Z Opolem! Było bardzo zimno, ale wiedzieliśmy, że nic już nie odbierze nam mistrza. Byliśmy rozpędzeni, wygrywaliśmy mecz za meczem, wystarczyło wygrać 1:0… Skończyło się wynikiem 8:1. Kibice znieśli nas z boiska na rękach. Potem była długa zabawa, a po pewnym czasie wspomniany bal, na który zaprosiłem narzeczoną. To było nasze pierwsze oficjalne wyjście.

Nagroda?

Roman LENTNER: – Angielski telewizor. Nie pamiętam, czy dostali go wszyscy, ja na pewno. Pół Chropaczowa przychodziło potem oglądać do nas telewizję. To było już coś.

Byliście mocni?

Roman LENTNER: – Na pewno. Pokazały to nasze mecze we Francji i w Niemczech zachodnich. Graliśmy tam wielkie spotkania. Tylko wróciliśmy do Polski bez Eryka Nowary.

Losy kilku kolegów były potem tragiczne.

Roman LENTNER: – To prawda. Jak mówiłem, nie były to łatwe czasy. Nie zapomnę aresztowania Józka Kaczmarczyka. Ponoć obrażał Polskę Ludową. Przesłuchiwali mnie, pytali, czy rozmawiał ze mną po niemiecku. A ja wtedy nawet słowa – chyba jako jedyny w drużynie – nie mówiłem w tym języku. Jak mogliśmy rozmawiać po niemiecku! A potem śmierć „Epi” Kowala. To był wstrząs. Genialny technik. Miał tylko 29 lat…

Niewielu was już żyje…

Roman LENTNER: – „Florek” i ja. Byliśmy najmłodsi.

Kilka dni temu byłeś na stadionie Górnika. Kibice przyjęli cię fantastycznie…

Roman LENTNER: – Byłem pierwszy raz na nowym stadionie… Inny świat, atmosfera prawie jak na moim ulubionym Dortmundzie. Kiedy 22000 ludzi zaśpiewało mi „Sto lat” i wyszedłem na murawę, to miałem łzy. Żona też, kiedy o tym usłyszała. Rok temu poważnie chorowałem, myślałem, że to już koniec, że nigdy nie przyjadę do Polski, nie zobaczę stadionu, nie wejdę do szatni, nie siądę na „moim” miejscu”. A doczekałem takiej chwili. I jeszcze Górnik wygrał.

Dariusz Czernik