„Rybka” miała plan A, ale zawsze też i plan B

Wszystkie medale cieszą, zarówno te w młodzieżowych kategoriach, jak i w seniorkach. Z łezką w oku będę wspominać gdy trener Stanisław Szymański zapakował torby szermiercze na dach swojej „Łady” i pojechaliśmy na mistrzostwa świata do lat 17 w Bonn. A stamtąd jako 15-latka wyjeżdżałam ze srebrnym medalem… W 2009 roku w mistrzostwach świata walczyłyśmy kiepsko i nawet nie było nas w ćwierćfinale, ale w następnym roku sprawiłyśmy sobie i kibicom niespodziankę. Na planszy w Paryżu najpierw pokonałyśmy Węgierki, w ćwierćfinale Rosjanki, w półfinale uporałyśmy się z Koreankami i dopiero w finale uległyśmy Włoszkom, które nie miały sobie równych. Po tych mistrzostwach powinnam powiedzieć „pas”, ale decyzję o zakończeniu kariery ciągle odwlekałam i skończyłam ją dopiero pięć lat później. Niemniej srebro utwierdziło mnie, że wcześniejsze medale nie były dziełem przypadku, a ponadto można zdobywać je w wieku dojrzałym sportowo – uśmiecha się, wspominając najważniejsze chwile w karierze Anna Rybicka, znakomita florecista, niewątpliwie kolekcjonerka medali.

Przypadkowy wybór

Ania, jak przystało 10-latkę, była niezwykle ruchliwa, zaś za sprawą taty Marka nie stroniła od aktywności sportowej. W końcu mama Jolanta trafiła do szkoły w Sopocie. I zaproponowała nauczycielowi, by Anię zainteresował jakąś dyscypliną. Traf chciał, że tym nauczycielem od wychowania fizycznego był Longin Szmit. – Szermierka to nie jest szczyt marzeń dla dziecka, a ja tylko jestem trenerem w tej dyscyplinie – odpowiedział skromnie.

Rok 2000. To była drużyna na olimpijski medal w Sydney – od lewej Sylwia Gruchała, Anna Rybicka, Barbara Wolnicka, Magda Mroczkiewicz. Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Wówczas chyba nikt nie przypuszczał, że mikra dziewczyna zwiąże swoje losy na dobre i złe z floretem oraz swoim trenerem.

– Mnie się na początku nic nie podobało, bo wszyscy byliśmy poprzebierani, na dodatek nie widzieliśmy swoich twarzy. Ale trener miał niezwykłe podejście do dzieciaków i chyba to sprawiło, że coraz bardziej się wciągałam – wspomina wicemistrzyni olimpijska z Sydney (2000). – Potrafił nas zachęcić i w końcu wylądowałam w sopockim Ogniwie. Gdy trener przeniósł się do szkoły sportowej w Gdańsku (Gdańskiej Szkoły Szermierki, wcześniej Floretu – przyp. Red.), już zaczęłam porządnie trenować, zostawałam również na popołudniowych zajęciach i dopiero po nich wracałam z trenerem do Sopotu. Dojazdy nie były dla mnie przeszkodą, bo najpierw wskoczyłam w SKM, a potem z szermierczą torbą wędrowałam do tramwaju. W ekstremalnych warunkach dojazd zajmował półtorej godziny, ale było się młodym… To był przypadkowy wybór, mnie podobała się gimnastyka, ale floret nie jest zły…

Stare, dobre małżeństwo…

Ania była wątła i w przeciwieństwie do wielu koleżanek nie imponowała siłą fizyczną, ale trener Szmit z którym przepracowała 28 lat, jest doskonałym fachowcem i wiedział jak rozwinąć elementy floretowego rzemiosła. – Moje koleżanki się ze mnie śmiały, że z trenerem jesteśmy jak stare, dobre małżeństwo. Oczywiście, dystans był zachowany, ale zawsze mogłam powiedzieć, co myślę. Nigdy nie rozdawał pochwał za darmo i nigdy też nie ganił za ostro. To mi odpowiadało, choć zdarzało się, że trener nie owijał w bawełnę, lecz walił prosto z mostu. W naszym środowisku jednak nigdy się nie zdarzyło, by ktoś odezwał się w grubiański sposób. Wszystko odbywało się kulturalnie, ale i tak uwagi szły w pięty.

Z trenerem Szymańskim zdobywała laury w młodszych kategoriach wiekowych, bo wówczas odpowiadał za kadrę.

– Miałam szczęście do opiekunów, bo trener Szymański jest również perfekcjonistą – uśmiecha się nasza bohaterka. – Każdą moją rywalkę miałam doskonale rozpracowaną i zawsze przygotowane dwa plany na konkretną walkę. Był plan A, ale jeżeli w czasie pojedynku nie był realizowany, natychmiast przechodziliśmy do planu B. Na mistrzostwach świata juniorek na Teneryfie, gdy zdobywałam złoto, dwie decydujące walki wygrałam 15:1 i 15:3.

Publiczne żale

Trener Tadeusz Pagiński zajmował się kadrą seniorek przez 10 lat – do niefortunnych igrzysk olimpijskich w Pekinie w 2008 r.

– Lubił porządek, trzymał dyscyplinę i nie znosił, gdy ktoś chciał na kogoś donieść – dodaje Ania. – Nie lubił gdy się narzekało, że boli mnie głowa albo coś innego doskwierało. Był znakomitym psychologiem i zawsze patrzył przez pryzmat drużyny. Nigdy nikogo nie skreślał po jednej wpadce. Nie budował konfliktów, lecz natychmiast tłamsił w zarodku. Przed igrzyskami w Sydney świetnie układała się jego współpraca ze Szmitem oraz Robertem Mrozowskim. Patrząc z perspektywy czasu, źle się stało, że wybuchł konflikt po nieudanym występie w Pekinie. Powiedziano wiele niepotrzebnych słów, można było to rozwiązać inaczej niż w blasku kamer telewizyjnych. Oczekiwania były duże, ale po przegranej frustracja jeszcze większa i stąd też publiczne wylewanie żali…

Sydney okupione łzami

Pagiński od zawsze uważał, że w drużynie można nieco łatwiej sięgnąć po medal, ale pod jednym warunkiem: trzeba dobrać dziewczyny z charakterem. Fechmistrz oraz jego współpracownicy tak umiejętnie kierowali rywalizacją, że wicemistrzostwo olimpijskie zespołu stało się faktem.

Valentina Vezzali (z lewej) to najtrudniejsza rywalka nie tylko dla Anny, ale również jej koleżanek. Fot. archiwum prywatne Anny Rybickiej

– W moim przypadku wcale to nie było takie oczywiste, bo nie omijały mnie kontuzji – mocno akcentuje późniejsza srebrna medalistka. – Na pewno nie zapomnę tej chwili, jaka miała miejsce na prawie rok przed igrzyskami. Startowałam w zawodach w Lipsku, w walce o pierwsze miejsce był remis po 14. Niewinnie, tak mi się wówczas wydawało, upadłam na planszę i poczułam delikatny ból w kolanie. Lekarz zawodów natychmiast podbiegł i zasugerował, bym zeszła z planszy. Byłam w ferworze walki i nie chciałam o tym słyszeć. Po powrocie z Lipska diagnoza lekarska była smutna: zerwane więzadła krzyżowe. A wówczas nie było jeszcze takiej wiedzy medycznej oraz sprzętu specjalistycznego jak teraz.

Uniknęły afery

Operacja, rehabilitacja i niepewność towarzyszyły Ani w wyścigu do Sydney, bo przecież ten start w igrzyskach miał być spełnieniem dziecięcych marzeń.

– To był dla mnie strasznie trudny okres i ciągle walczyłam z myślami, czy zdążę – wspomina późniejsza wicemistrzyni. – Miałam dyskomfort związany z kolanem, ale doskonale zdawałam sobie sprawę, że muszę podjąć ryzyko. W lutym 2000 r. zdecydowałam się na start w Pucharze Świata w Seulu i tam nieoczekiwanie odniosłam zwycięstwo. W nagrodę otrzymałam olbrzymi, stylizowany dzban, który do tej pory stoi w moim mieszkaniu na honorowym miejscu. Ten sukces pozwolił mi uwierzyć, że wyjazd do Sydney może być realny. Pamiętam, że przygotowania były wręcz mordercze, bo trenowałyśmy trzy razy dziennie i to po kilka godzin. Nie byłoby tego sukcesu bez wytrawnych trenerów. Po dekoracji szybko zbierałyśmy się w drogę powrotną. W samolocie piłyśmy szampana, głośno się śmiałyśmy i nawet upominano nas z tego powodu. Żyłyśmy w stresie, a teraz nareszcie emocje opadały… Afery samolotowej jednak nie było – śmieje się Rybicka.

Naczynia połączone

Konkurencja w owym czasie była w kraju zdecydowania większa i trener Pagiński oraz jego współpracownicy mieli nieco ułatwione zadanie przy wyborze drużyny.

– Miałyśmy komfort psychiczny i doskonale wiedziałyśmy, że jeżeli jedna z nas zawali walkę, wówczas koleżanka jest w stanie straty odrobić. Podczas mistrzostw świata w Hawanie taki dobry czas w meczu z Rosjankami miała Magda Mroczkiewicz, która tłukła rywalki ile wlezie. Ja z kolei, mówiąc nieskromnie, miałam podczas wspomnianego już turnieju w Paryżu i również z Rosjankami swój dzień. A Sylwia Gruchała to osobny rozdział. Przegrywałyśmy z Rumunkami 30:40 i do ostatniej walki wychodzi Sylwia. I co robi? W ciągu trzech minut zadaje 15 trafień, otrzymując zaledwie cztery! Był również taki mecz, w którym w ciągu 6 sekund zdobyła 3 punkty. Drużyna to naczynia połączone, uzupełniające się i potrafiące wzajemnie się wspierać. Nie było między nami poważnych ognisk zapalnych, potrafiłyśmy usiąść poza planszą i szczerze pogadać. Teraz po latach mogę powiedzieć, że nasi trenerzy byli również doskonałymi psychologami, bo każde zarzewie konfliktu było szybko tłumione.

Kontuzje nie wybierają

Kontuzje nie oszczędzały naszej bohaterki, bo kolejne zerwane więzadło przednie prawej nogi wykluczyło ją ze startu w Pekinie (2008). Rybicka przeszła też operację kostki i miała kłopoty ze ścięgnami Achillesa, ale ostrzykiwane komórkami macierzystymi wytrzymały bez skalpela.

– W Japonii w 2007 roku zerwałam drugie więzadło. Pamiętam gdy z kolanem jak bania męczyłam się przez dziesięć godzin lotu – uśmiecha się dziś wzięty analityk ekonomiczny w prestiżowej firmie. Kontuzje to efekt zużycia materiału oraz treningów z poważnymi obciążeniami. I dlatego Pekin ominął mnie szerokim łukiem.

– Byłam ambitna od początku i gdy jako dziewczyna stawałam do walki z utytułowaną koleżanką, starałam się zadać trafienie – dodaje po chwili zastanowienia. – Pamiętam walki z Anią Sobczak (olimpijka z Seulu 1988 i Barcelony 1992 – przyp. red.), która lała małolatę ile wlezie. Gdy jednak w końcu zadałam trafienie, byłam naprawdę dumna z siebie. Uczyłam się cierpliwości, systematyczności i powoli nabierałam pewności siebie. Po takich walkach ze starszymi koleżankami, gdy wyjeżdżałam na zawody w swojej kategorii wiekowej, wszystko wydawało się proste i zadawałam trafienia z dziecinną łatwością. To był sprawdzony system szkolenia, ale w pewnym momencie pojawiła się pokoleniowa dziura i do teraz cierpimy. Talent? Pewnie trochę go miałam, ale przede wszystkim liczy się praca.

Chwile zwątpienia

Życie nie rozpieszcza i nie jest usłane różami – to stwierdzenie jest truizmem. Sportowcy są grupą najbardziej narażoną na wzloty i upadki. Chyba mają najwięcej chwil zwątpień…

– Oj, chyba nie jestem w stanie policzyć. ile razy takie stany wątpliwości mnie nachodziły – uśmiecha się Ania. – Były one związane z kontuzjami. Chyba najbardziej przeżywałam takie chwile przed igrzyskami w Sydney, gdy przechodziłam rehabilitację po operacji więzadła krzyżowego. Ale gdy wszystko wracało na właściwe tory, natychmiast odzyskiwałam wigor do pracy. Trenerowi Szmitowi zawdzięczam, mimo słabszych warunków fizycznych, dobrą technikę, precyzyjne ruchy, wyczucie odległości i stąd też potrafiłam walczyć z silnymi rywalkami. Trener zawsze mi powtarzał: – Ty się długo uczysz, ale jak już się nauczysz, to jest na wysokim poziomie. Żałuję, że Pekin mnie ominął, ale jednocześnie dwa lat później zdobyłyśmy wicemistrzostwo świata, co było potwierdzeniem możliwości tej drużyny.

Miękkie lądowanie

Szkoła dla nastoletniej Ani była jedną wielką przygodą i nie sprawiała problemów. Studia – najpierw w Wyższej Szkole Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych i Politycznych w Gdyni – również nie nastręczały kłopotów. A potem był jeszcze dyplom w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie.

– Kłopotów z nauką nie miałam, bo tak jakoś się składało – znów śmieje się nasza bohaterka. – Kontuzje mi w tym przypadku pomogły, bo gdy się leczyłam, wówczas rzucałam się w wir szkolnych obowiązków. Nadrabiałam zaległości i starałam się wszystko mieć poukładane. SGH w Warszawie kończyłam już zaocznie, ale to przecież zrozumiałe, tylko życia studenckiego nie miałam. Wybrałam te studia, bo wówczas nie byłam przekonana, czy poradzę sobie na medycynie, choć tak naprawdę to o niej marzyłam. Teraz już wiem, że można je pogodzić, ale – oczywiście – koszt byłby wysoki. Obecny reprezentant kraju Krystian Gryglewski przerwał na rok karierę sportową, skończył medycynę i powrócił na planszę. Nic tylko bić brawo. W naszej dyscyplinie kończenie studiów pozasportowych jest dość częstym zjawiskiem i nie budzi żadnego zdziwienia.

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Dla „Rybki”, bo tak ją nazywają przyjaciele, zakończenie kariery w 2015 roku nie wiązało się z żadnymi przykrymi konsekwencjami. Życie sportowe z zawodowym były już ściśle ze sobą powiązane.

– Oj tak, nie ma nic lepszego niż miękkie lądowanie – mruży znacząco oko Rybicka. – Gdy rozstawałam się z planszą, to już od ośmiu lat pracowałam w firmie, która obecnie nosi nazwę Refinitv. Wszystko obyło się bez wstrząsów. Udzielałam się w szkółce szermierczej dla dzieci z domu dziecka oraz rodzin zastępczych, a ostatnio prowadzę zajęcia w Gdańskiej Szkole Szermierki dla amatorów. Bo szermierka jest dla ludzi w każdym wieku. Wszystko powinno się robić z głową i koniecznie nie zapominać o planie „B”, czyli o scenariuszu na dalsze życie poza planszą – mówi na pożegnanie kolekcjonera medali. To zaledwie niewielka część z jej bogatego życiorysu sportowego. A życie dopisuje kolejne rozdziały.