Ryszard Bosek, czyli najlepszy przyjmujący świata

Ryszard Bosek w niedzielę skończył 70 lat. W siatkówce zdobył mistrzostwo olimpijskie i świata, a w życiu wygrał z nowotworem.

Ryszard Bosek należy do złotego pokolenia polskiej siatkówki. Był czołową postacią ekipy Huberta Jerzego Wagnera. W 1974 roku w Meksyku sięgnął z nią po mistrzostwo świata, a dwa lata później, w Montrealu po złoto igrzysk olimpijskich. W tamtych czasach uznawano go za najlepszego przyjmującego świata. Sukcesy święcił też w klubowej siatkówce, wywalczając m.in. Puchar Europy z Płomieniem Sosnowiec (1978). To jak na razie największy sukces polskiej drużyny w grach zespołowych w rozgrywkach klubowych. Do kolekcji złotych medali zabrakło mu tego z mistrzostw Europy – trzykrotnie wywalczył srebro (1975, 1977, 1979).

Koledzy z reprezentacji z czasów trenera Wagnera określali go jako impulsywnego i porywczego.

–  Byłem wybuchowy, ale to było raczej takie przekomarzanie się. Z kolegami z zespołu, nigdy z przeciwnikami. Oni wiedzieli, że moja agresja jest po to, by wyzwolić w nich dodatkowe emocje. Znali mnie i akceptowali to. Mówili nieraz między sobą: zostaw Ryśka, wyszumi się i mu przejdzie – wspominał w wywiadach dawne dzieje.

To właśnie jego charakter zdecydował, że został siatkarzem. W młodości początkowo uprawiał lekkoatletykę. W Polonii Warszawa rzucał oszczepem i dyskiem. I był dobry. Wróżono mu sporą karierę.

– Sport indywidualny nie był dla mnie. Nie ten charakter. Podczas zawodów lekkoatletycznych życzyłem koledze, by mu się nie powiodło. To był moment, w którym zdecydowałem się zmienić dyscyplinę – wyjaśnił.


Zobacz jeszcze: Wspominamy Krzysztofa Kasprzyka, czyli człowieka od czarnej roboty


Ryszard Bosek warunków fizycznych do siatkówki jednak nie miał. Brakowało mu centymetrów i dynamiki. Trenerzy widzieli w nim rozgrywającego. Z czasem, gdy upowszechnił się sposób przyjmowania zagrywki sposobem dolnym, zmienił pozycję.

– Odkryto u mnie talent do przyjmowania i zmuszono do zmiany pozycji – tłumaczył.

A że był pracowity, robił ogromne postępy. Jak przyznał, trenowanie po prostu sprawiało mu przyjemność.

– To, czym się mogłem pochwalić, to warunki motoryczne. Cała reszta to efekt ciężkiej pracy na treningach i ćwiczeń indywidualnych. Nie byłem ani skoczny, ani nie miałem specjalnie warunków fizycznych, więc nadrabiałem techniką. Nigdy nie byłem zadowolony z siebie, zawsze szukałem czegoś, co mogę poprawić. Trenowałem dużo i bardzo to lubiłem. To nie był dla mnie przykry obowiązek. Można nawet powiedzieć, że bardziej lubiłem trenować niż grać, bo podczas meczów dochodziła odpowiedzialność. Ona dawała się we znaki, zwłaszcza pod koniec kariery. Bo niby wielki mistrz, a słabiej gra. A przecież każdemu zdarzały się gorsze momenty – opowiadał.

Ciężką pracą dostał się na szczyt. Mając zaledwie 18 lat, trafił do kadry. Jego trenerem był kolega z boiska, Hubert Jerzy Wagner. Pierwszy wielki triumf odniósł w 1974 roku. Biało-czerwoni w Meksyku zostali mistrzami świata. W decydujących meczach pokonali kolejno: ZSRR 3:2, Czechosłowację 3:2, NRD 3:2, Rumunię 3:0 i Japonię 3:1. To złoto ma specjalny smak.

– Było niespodziewane. Nikt na nas wtedy nie stawiał. Byliśmy postrzegani jako ci, co przegrywają główne imprezy. Jurek (Wagner – przyp. red.) zmienił wszystko. Wpoił w nas, by myśleć pozytywnie i nawet nie rozważać ewentualnych porażek – mówił.


Zobacz jeszcze: Chcę współpracować z Heynenem – mówi Jacek Kasprzyk


Radość po wywalczeniu złota w polskiej ekipie była ogromna. Jak wyglądała opisują w książce „Kat. Biografia Huberta Wagnera” jego syn Grzegorz Wagner oraz Krzysztof Mecner. „Świętowali między innymi z meksykańskimi policjantami, którzy mieli ich pilnować, ale zostali wciągnięci do zabawy i rozbrojeni. Następnego dnia kierownik hotelu przedstawił rachunek kierownikowi reprezentacji Bernedyktowi Menelowi, który podrapał się po głowie i powiedział: – Proszę pana to jakieś nieporozumienie. Moi chłopcy piją tylko mleko”. Rachunek został jednak uregulowany.

Meksykańskie mistrzostwa mają jeszcze jedną „mroczną” stronę. Organizatorzy zawodów zaproponowali naszej drużynie podłożenie się i przegranie z Meksykiem. Biało-czerwoni do kolejnej rundy byli już pewni awansu, a Meksykanie zostaliby w zawodach.

– Kuszono nas nie tylko pieniędzmi, ale także korzystnym układem gier i wakacjami w Acapulco. To była bardzo atrakcyjna propozycja dla kogoś z bloku komunistycznego – wspominał Ryszard Bosek.

Polacy w lewe konszachty nie dali się wciągnąć i wygrali ostatecznie 3:1. Dodajmy, że za korupcyjną propozycją stał Ruben Acosta, późniejszy szef światowej federacji siatkówki FIVB.


Zobacz jeszcze: Mistrzowski złoty tryptyk


Mistrzostwo olimpijskie w Montrealu już zaskoczeniem nie było. A wygrana w pięciu setach z ZSRR obrosła legendą.

–  Podczas igrzysk byliśmy już faworytami, czuć było odpowiedzialność, która nam ciążyła. Nie pamiętałem praktycznie nic z tego turnieju, tak byłem skoncentrowany. Dopiero po finale zeszło ze mnie powietrze – relacjonował.

Polonia za wywalczenie mistrzostwa olimpijskiego ufundowała siatkarzom złote studolarówki. Żaden z nich nie zobaczył ich nawet na oczy. – Dowiedziałem się o nich dopiero od polonusa, który opiekował się nami w Montrealu, gdy przyjechał odwiedzić nas w Polsce. Zapytał się mnie, czy podobały się prezenty, które otrzymaliśmy po zdobyciu złota. Nie wiedziałem o co chodzi i zrobiła się afera. Działacze powiedzieli, że mamy siedzieć cicho, bo nie będzie paszportów i ukręcili łeb sprawie – opowiadał.

Po zakończeniu kariery Bosek został trenerem m.in. klubu z Padwy, Płomienia Milowice, AZS Częstochowa. Był też selekcjonerem kadry. Przygoda z reprezentacją trwała jednak krótko, bo zaledwie kilka miesięcy. Pojawiły się bowiem oskarżenia o tolerowaniu wyskoków alkoholowych zawodników. 


Zobacz jeszcze: Medale z niedosytem


– Inaczej bym wiele rzeczy zrobił, gdybym miał obecne doświadczenie. Nie chodzi tyle o same ćwiczenia, co o wiedzę na temat tworzenia grupy – przyznał i do tej pory nie kryje rozgoryczenia sposobem, w jaki potraktowali go działacze.

– Robiłem zawsze to, co myślałem, nie włączałem się w żadne polityczne gry. Byłem wzburzony sposobem, w jaki zwolniono mnie z pracy z kadrą. Uznawałem, że uścisk dłoni jest równoznaczny z podpisaniem umowy, a tak nie było. Odbiegało to o 300 procent od normy i było wbrew wszelkim zasadom. Zarzucono mi też, że równolegle z pracą z kadrą prowadziłem agencję zawodniczą. To nie była prawda, bo zacząłem nią kierować po zakończeniu przygody z reprezentacją – tłumaczył w wywiadzie dla TVP Sport.

Po zakończeniu kariery trenerskiej pracował jako menedżer. Pod swoją opieką miał m.in. Michała WiniarskiegoKrzysztofa Ignaczaka. Mocno zaangażował się też w ratowanie podupadającego AZS-u Częstochowa. Misja nie powiodła się, a Bosek narobił sobie przy okazji sporo wrogów. – To był trudny moment dla klubu. Włożyłem wiele zdrowia, by zagwarantować jakąś stabilność finansową, choć to nie było moim zadaniem. Na koniec okazało się, że to ja chyba byłem głównym powodem, dla którego niektórzy nie chcieli się przyłączyć do klubu. Nikt nie miał odwagi mi powiedzieć: – Odejdź, zrobimy to lepiej – podkreślił były siatkarz, który podał się do dymisji w 2017 roku. Obecnie  udziela się jako komentator w Polsacie Sport.


Zobacz jeszcze: Rozmowa z Jackiem Nawrockim


Będąc już na sportowej emeryturze, Ryszard Bosek rozegrał najważniejszy mecz w karierze, bo o życie. Dwukrotnie wykryto u niego nowotwór, miał też wszczepiane by-passy.

– Wiadomość o pierwszym raku była mocnym uderzeniem. Ze względu na kłopoty z krążeniem taty spodziewałem się takich problemów, ale na nowotwór nie byłem przygotowany. Ale ani razu nie przeszło mi przez głowę, że mogę umrzeć. Walka była mocna. Pomógł mi twardy charakter, ukształtowany przez sport. Wierzyłem cały czas w zwycięstwo, ale też miałem świadomość, że to nie są żarty. Po przegranym meczu w sporcie idzie się do szatni, bierze prysznic i potem gra się następne spotkanie. W tym przypadku nie dostaje się drugiej szansy… – dodał.

Bosek cały czas jest aktywny i szuka pozytywów w życiu. – I dopóki nie umrę, to będę działał. Popularyzuję siatkówkę wśród młodzieży, prezesując stowarzyszeniu „Pomagajmy Polskiej Siatkówce”.


Zobacz jeszcze: Rozmowa z Wilfredo Leonem