Sebastian Szczęsny: Byłem pewien, że Horngacher zostanie

DAWID BOŻEK: Ostatni weekend sezonu w Planicy jest dla skoczków czasem podsumowań. Podobnie jest w przypadku komentatorów?

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Z jednej strony tak. Kiedy patrzymy na to, jak intensywny był to czas i jak go przeżywaliśmy, pierwsza myśl, jaka przychodzi do głowy, to: „jejku, zbliża się koniec życia na wysokich obrotach, czasu gromadzenia informacji, zbierania, szukania, przygotowywania się do każdej transmisji”. Oczywiście, praca przy skokach to wielka przyjemność. Uwielbiam to, co robię. Z drugiej strony jest to jednak przedsięwzięcie naprawdę wyczerpujące nie tylko fizycznie, ale także mentalnie. Podobnie jak zawodnicy, także i my błogosławimy ten moment, kiedy nadchodzi Planica. Tak jak z wielką niecierpliwością czekamy na początek sezonu, tak z czasem nasze akumulatory powoli zaczynają się wyczerpywać. A przecież musimy utrzymać odpowiedni poziom komentarza, żeby wszystko fajnie wyglądało. Więc myślę, że zarówno skoczkom, jak i nam atmosfera Planicy się udziela.

 

Przyznam się panu do czegoś – w Wiśle trudno mi było uwierzyć, że ten sezon już się zaczyna. Z kolei w Planicy człowiek budził się zaskoczony, że to koniec. Pan też miał takie odczucia?

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Nie do końca. Rzeczywiście, miniony sezon zaczął się najwcześniej w historii. Ale czekaliśmy na niego z niecierpliwością, zwłaszcza, że inauguracja miała miejsce w Wiśle. Perspektywa tego wydarzenia była dodatkowym bodźcem do działania. Zresztą biało-czerwoni bardzo dobrze zaczęli ten sezon – od drugiego miejsca drużyny oraz Kamila Stocha w zawodach indywidualnych. Byliśmy ciekawi, jak będą wyglądać Polacy w drugim roku pracy ze Stefanem Horngacherem. Sukcesy Kamila Stocha sprawiły, że się nie nudziliśmy. Z niecierpliwością czekaliśmy na każdy kolejny konkurs.

 

Jest pan blisko polskiej kadry. Nie miał pan wrażenia, że dla Stefana Horngachera ten drugi sezon był czasem próby? W pierwszym Polacy zaskoczyli świat.

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Rzeczywiście, Horngacher zaczął z wysokiego „C” i pojawiło się pytanie: co dalej. Przypomnijmy, że Austriak wcześniej nie miał okazji pracować jako samodzielny trener i Polska jest pierwszym takim wyzwaniem. Pierwsze miesiące były czasem zapoznania, a potem ukształtowania chłopaków na jego modłę. Wszystko to zafunkcjonowało. A obecny sezon był czymś niewiarygodnym. Horngacher wspiął się jeszcze wyżej. I nie mówimy tylko o sukcesach Kamila Stocha. Odblokował się przecież Dawid Kubacki, rewelacyjnie skakał też Stefan Hula. Uważam, że naszego trenera można porównać z Łukaszem Kruczkiem. To szkoleniowiec, który szuka rozwiązań, nie boi się nowoczesnych technologii, potrafi inwestować w wiedzę, nabierając przy tym doświadczenia. To przynosi niesamowite efekty. Zastanawiam się, czy ten facet w ogóle zdaje sobie sprawę, jak wysoko zawiesił sobie poprzeczkę na kolejny sezon.

 

Skoro wspomniał pan o Łukaszu Kruczku, to porównajmy go z Horngacherem. Jacy są pod względem warsztatu pracy, podejścia do skoczków, obycia?

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Jeśli chodzi o warsztat trenerski, są podobni. Podstawowa różnica jest taka, że Horngacher jest postrzegany przez zawodników jako guru, ktoś, kto cieszy się wśród nich gigantycznym autorytetem. Nie chcę powiedzieć, że nie miał go Kruczek, ale nie w takim stopniu jak Austriak. To, co powie „Steff”, jest święte. Skoczkowie ufają mu bezgranicznie, a on ich nie zawiódł.

 

Nie ma pan wrażenia, że Horngacher ostatnimi czasy budował trochę napięcie swoim brakiem decyzji o dalszej pracy z reprezentacją Polski?

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Nie. Dla mnie było wiadome, że zostanie. Byłem tego absolutnie pewien!

 

Pytam, bo zacząłem się zastanawiać, co by było, gdyby go naprawdę zabrakło. Maciej Kot na przykład stwierdził, że trudno byłoby sportowo się usamodzielnić.

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Dla mnie w ogóle nie było tematu odejścia Stefana, zwłaszcza jeżeli z obu stron jest wola współpracy, a warunki trenera – przede wszystkim te związane z inwestycjami w nowe technologie – zostają spełnione. Poza tym uważam, że Stefan z tą reprezentacją dopiero rozpoczyna swoją trenerską drogę. Przy takich sukcesach nikt nie zmienia trenera. On też dopiero co poznał tych chłopaków. Poza tym ma jeszcze wiele celów do osiągnięcia.

 

Zwłaszcza, że jest trochę rzeczy do poprawy – Piotr Żyła i Maciej Kot nie skaczą na miarę swoich możliwości.

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Piotrek się delikatnie posypał. Maciej też musi się odbudować, więc tu pracy jest sporo. Ale mamy Kamila Stocha, który tak odjechał rywalom, że powoli zaczynał im znikać za widnokręgiem, także Dawida Kubackiego, który skacze na światowym poziomie oraz Stefana Hulę. Nie wolno też zapominać o Kubie Wolnym, dla którego był to pierwszy sezon poświęcony tylko Pucharowi Świata. Widać, że zaczął się rozpędzać i gorąco wierzę w to, że w kolejnych latach będziemy mieli z niego pociechę.

 

Kto był największym odkryciem tego sezonu?

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Było ich kilka. Jeżeli chodzi o Polskę: Stefan Hula i Dawid Kubacki. Ten pierwszy jest jak wino – im starszy, tym lepszy. Strasznie się cieszę z jego sukcesów, bo ostatnio przechodził różne perturbacje. Z kolei Dawid to facet, który w końcu stanął na podium Pucharu Świata i jest coraz lepszy. Wśród zagranicznych zawodników wymieniłbym Mariusa Lindvika. Norweg w debiucie w Zakopanem zajął ósme miejsce, skakał bezkompromisowo, bez respektu dla starszych rywali. To w końcu mistrz świata juniorów. Wspomnę też o Jonathanie Learoydzie. Francuz z brytyjskim paszportem w tym sezonie pokazał już dobre skoki. Ma znakomite parametry techniczne. Może jeszcze nie błyszczy, ale jak na debiutanta – wielkie brawa. Z kolei drużynowo mam wielki podziw dla Norwegów. To była inna liga.

 

Trochę jak my w poprzednim sezonie.

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Tak, ale my nie wygraliśmy jednego konkursu z przewagą ponad 260 punktów nad drugim zespołem, a oni to zrobili. To, czego dokonali w Vikersund, to był kosmos.

 

A rozczarowanie?

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Austriacy. Ci pogubili się zupełnie. Głośno mówi się zresztą o zmianie trenera. Wydaje mi się jednak, że Heinz Kuttin zostanie, bo na ten moment nie widzę samobójcy, który pchałby się na fotel pierwszego szkoleniowca reprezentacji, mając też na uwadze przyszłoroczne mistrzostwa świata, które zostaną u nich rozegrane. To trochę tak jak usiąść na bombie i odpalić lont.

 

Sporo czasu spędzonego z polskimi skoczkami, wiele konkursów skomentowanych. Nie ma pan wrażenia, że trochę zaczyna pan żyć ich życiem?

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Ale to, co wykonujemy, jest naszym życiem.

 

Pytam, bo na przykład Włodzimierz Szaranowicz stwierdził, że w czasie Małyszomanii żyliśmy życiem zastępczym.

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Ale to zupełnie coś innego. To przenosiło nas w świat bajki, fantazji, sportowej szczęśliwości, czegoś, czego nam wcześniej brakowało. Teraz również to przeżywamy, ciesząc się skokami Kamila Stocha, ale to już nie jest zastępcze życie, które daje nam to światło w szarości, z jaką na co dzień się wszyscy zmagamy. Sport w ogóle jest odskocznią. Pozwala złapać oddech, poszukać pozytywów w życiu, żeby w weekend oczyścić głowę od problemów, jakie każdy z nas ma.

 

Śledzi pan skoki od wielu lat. Jak mocno zmieniła się ta dyscyplina sportu? Niektórzy mówią, że zabijają ją przeliczniki i wyścig technologiczny, w którym człowiek ma coraz mniejsze znaczenie.

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Zawsze, kiedy w grę wchodzą wielkie pieniądze, nie ma miejsca na szczęście czy przypadek. Ale gdyby nie przeliczniki, wielu konkursów nie udałoby się rozegrać albo byłyby powtarzane serie. Postęp technologiczny? To system naczyń połączonych. Poziom zawodników został tak wyśrubowany, że nie da się lepiej przygotować zawodników, jeśli chodzi o motorykę, odporność psychiczną, wyszkolenie, przygotowanie fizyczne. Trzeba więc szukać przewagi nad rywalami gdzie indziej. Gdzie kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu ktoś myślał o biomechaniku, fizjologu, psychologu, osobach osobno odpowiedzialnych za buty czy wiązania, kilku trenerach w sztabie, tunelach aerodynamicznych czy badaniach lotniczych? Kiedyś tego nie było, ale teraz jest i trzeba to zaakceptować. Czy wcześniej skoki były prostsze? Były. Wygrywał ten, kto skacze najdalej. W tej chwili nie jest to takie przejrzyste. Wielu ludzi się w tym gubi.

 

Pan też?

SEBASTIAN SZCZĘSNY: – Po kilku latach komentowania jestem już w stanie mniej więcej określić, czy dany skok da zawodnikowi prowadzenie, czy nie. Ale to kwestia doświadczenia, której widz nie posiada. I ja doskonale rozumiem jego złość czy rozgoryczenie, ale trzeba przyjąć do wiadomości to, że takie już są współczesne skoki, czy to się komuś podoba, czy nie.