Siatkówka. Kolos na glinianych nogach

Liga brazylijska przeżywa poważny kryzys. Czy w przyszłości może on dotknąć również PlusLigę?


Gdy zapytać nawet średnio zorientowanego kibica siatkówki o wymienienie najmocniejszych lig na świecie z pewnością padłyby nazwy rozgrywek we Włoszech, Rosji, Polsce i Brazylii. Choć w przypadku polskich kibiców liga w Kraju Kawy nie cieszy się takim zainteresowaniem jak inne rozgrywki na Starym Kontynencie i może być uznawana za nieco egzotyczną, to ma wiele wspólnego z naszą PlusLigą. Podobnie jak u nas gra tam wielu reprezentantów kraju, którzy otrzymują, a w zasadzie otrzymywali bajońskie kontrakty i grali w rodzimej lidze, nie musząc wyjeżdżać do dalekiej Europy. Kryzys spowodowany koronawirusem zmienił jednak brazylijską rzeczywistość. Bankructwa wielu klubów i obniżki kontraktów wymusiły zmiany w ligowej siatkówce. To przestroga, która powinna być serio traktowana również przez siatkarską społeczność w Polsce.

Schyłek eldorado

Do tej pory brazylijska Superliga, zarówno w przypadku rozgrywek męskich i żeńskich, uchodziła za siatkarskie eldorado w Ameryce Południowej. Największe nazwiska brazylijskiej siatkówki, a także czołowi reprezentanci Argentyny czy Stanów Zjednoczonych nie decydowali się na przenosiny do Europy, bo nie było takiej potrzeby. Klubowe konglomeraty zasilane przez duże brazylijskie firmy, a także spółki skarbu państwa gwarantowały kontrakty najlepszym zawodnikom na takim poziomie, jakich nie otrzymaliby na Starym Kontynencie. Najlepszym potwierdzeniem tego jest ilość reprezentantów Brazylii, którzy w ostatnich sezonach występowali na europejskich boiskach. Próżno szukać tutaj wielu nazwisk. Jedynym jest rozrywający Bruno Rezende, który kilka ostatnich lat spędził we włoskiej Serie A. Jego koledzy z reprezentacji canarinhos wybierali grę w rodzimej lidze za solidne pieniądze. Dzięki temu rozgrywki w Kraju Kawy stały na naprawdę światowym poziomie.

Pandemia spowodowała jednak duże zmiany. Scenariusz był podobny jak w Polsce – rozgrywki Superligi najpierw zawieszono, a 21 kwietnia ostatecznie zakończono sezon bez wyłaniania mistrza. Za tym rozwiązaniem było osiem z trzynastu klubów. – Scenariusz dla brazylijskiego sportu w dobie epidemii koronawirusa jest niepokojący. Musimy kontynuować współpracę na rzecz ciągłości naszej dyscypliny. Najlepiej jest teraz zakończyć wszystkie rozgrywki i zadbać o zdrowie naszych sportowców oraz wszystkich osób biorących udział w zawodach. Cieszymy się, że większość myślała właśnie w ten sposób – skomentował wyniki głosowania członek Brazylijskiej Konfederacji Siatkówki, Renato D’Avila.

Pewnie nie spodziewał się, że to początek gigantycznych problemów wielu klubów.

Upadek legend

Już dziewięć dni później, bo 30 kwietnia wybuchła pierwsza bomba – z Superligi wycofał się jeden z najbardziej znanych i utytułowanych klubów Sesi-SP Sao Paulo. Wprawdzie klub nadal będzie istnieć, ale jedynie w strukturach młodzieżowych. Z powodu kryzysu i problemów z dopięciem budżetu władze klubu musiały rozwiązać drużynę seniorów. Drużynę, w której występowali tak znani siatkarze jak Eder Carbonera, Lucas Loh, Alan Souza, William, Sidao czy legenda światowej siatkówki – Murilo Endres. Oczywiście to nie jedyny, ale najgłośniejszy przykład kryzysu, który nie ominął innych klubów. Z Volei Taubate odszedł trener Renan Dal Zotto, a pomniejsze zespoły robią wszystko, by nie podzielić losu ekipy z Sao Paulo.

Na marginesie można przywołać również sytuację w brazylijskiej żeńskiej Superlidze, która również przeżywa problemy. Jeden z najmocniejszych klubów – SESC Rio de Janeiro musiał połączyć się z RJ Flamengo, aby przetrwać. Ponadto obniżył kontrakty nawet o 50% i chce oprzeć swój skład tylko na rodzimych zawodniczkach, rezygnując z usług zagranicznych siatkarek.

Wszystkie problemy związane są oczywiście z COVID-19 i kryzysem ekonomicznym, jaki wywołała pandemia. Ze sponsorowania wycofały się krajowe spółki oraz prywatni sponsorzy, którzy sami walczą o przetrwanie.

Migracja do Europy

Na efekty kryzysu w brazylijskiej siatkówce nie trzeba było długo czekać. W maju nastąpiła pierwsza fala przepływu brazylijskich siatkarzy do Europy. Eder Carbonera przeniósł się do Berlin Recycling Volleys, słynny Wallace De Souza do SporToto Ankara, Ricardo Lucarelli do Itasu Trentino, a pozostali czołowi siatkarze są kuszeni przez najlepsze kluby Europy. W PlusLidze również mamy już przykłady brazylijskiego zaciągu, a przypomnijmy, że do tej pory nie było zbyt wielu canarinhos w naszym kraju. Do Aluron CMC Zawiercie przybył Flavio Gualberto, środkowy reprezentacji Brazylii, a do Cerrad Enei Czarnych Radom Lucas Loh. To jeszcze nie koniec, bo mówi się, że siatkarze z Kraju Kawy mogą też zasilić MKS Będzin czy Cuprum Lubin, choć zapewne nie będą to reprezentanci. Jedno jest pewne – w przyszłym sezonie w Europie będziemy mieć zatrzęsienie siatkarzy z Ameryki Południowej, co zapewne przełoży się na jeszcze wyższy poziom rozgrywek na Starym Kontynencie.

Ku przestrodze

Z dalekiej Brazylii płynie do Polski także ważna lekcja. Superliga cechowała się do tej pory tym, co wciąż obecne jest w Polsce – bardzo wysokimi kontraktami dla reprezentantów. Nie jest tajemnicą, że rodzimi siatkarze, a zwłaszcza rozgrywający, przyjmujący i atakujący kosztują krocie. Nie jest niczym zaskakującym, że większość czołowych zawodników na tych pozycjach zarabia od pół miliona złotych w górę za sezon. Budżety niektórych klubów były rozbuchane do granic możliwości, a przecież zdecydowana większość z nich sponsorowana jest z pieniędzy publicznych – czy to spółek skarbu państwa czy samorządów. Być może pandemia koronawirusa i kryzys ekonomiczny z nim związany sprawi, że płace i budżety zostaną w końcu urealnione stosownie do wartości rynkowych. To poważny problem, przed którym stoi cała polska siatkówka. Nikt nie chce iść śladem Brazylii, bo trudno wyobrazić sobie, że za kilka sezonów wszyscy reprezentanci Polski będą grali poza naszym krajem, w Europie lub obierając bardziej egzotyczne, np. azjatyckie kierunki.

Fot. Pressfocus


Zobacz jeszcze: Dream team PlusLigi