Uginające się stoły, powrót Densia i ofensywa intruza

Naprawdę nie mogliśmy grać u was? – trener Arki, Zbigniew Smółka, który w przeszłości gościł na stadionie Grunwaldu, prowadząc Odrę Opole, jeszcze na kilkanaście minut przed pierwszym gwizdkiem wczorajszego meczu w Halembie dopytywał działaczy czwartoligowego Śląska Świętochłowice o genezę przenosin do Rudy Śląskiej. I… zatroskany spoglądał w stronę murawy, którą nie tak dawno zaatakowały pędraki, co było w kilku miejscach bardzo widoczne. Jeszcze w poniedziałek wieczorem posłuszeństwa odmówiła w dodatku kosiarka, dlatego praca na obiekcie przy ul. Kłodnickiej trwała w najlepsze od bladego świtu.

Należało im się

Mniejsza już z wyliczaniem powodów i prowadzeniem dochodzenia, czy „przeprowadzka” była decyzją policji, czy wynikiem sugestii samego prezydenta miasta (swoją drogą – obecnego wczoraj na meczu). Faktem jest, że idea Pucharu Polski, kiedy maluczki może podjąć giganta w swoich progach, została trochę zachwiana, bo dla klubu ze Świętochłowic nie było to tak duże święto, jakim być powinno.

– Szacujemy, że na trybunie zasiadło 700 widzów. Gdybyśmy grali u siebie, na pewno byłoby ich około 2500, może nawet 3000. Finansowo też byłoby lepiej, a tak – przy pomocy miasta wyszliśmy na zero. Nie ukrywam jednak, że spadł mi kamień z serca. Straszono nas przecież kibicami Odry, Polonii czy Górnika – mówił prezes Śląska, Andrzej Jasicki. Przygotowano 900 biletów. Pula zatem nie rozeszła się, ale kolejka do kasy ustawiała się jeszcze na długo po pierwszym gwizdku, a co większym „dusigroszom” czy spóźnialskim pozostało obserwowanie zmagań zza płotu, z drugiej strony ulicy.

Na widowni nie mogło zabraknąć Dawida Kostempskiego, prezydenta Świętochłowic (drugi z lewej w środkowym rzędzie).FOT. MICHAL CHWIEDUK / 400mm.pl

„Ja pierdzielę! Ależ im się należała ta bramka!” – złapał się za głowę jeden z kibiców, gdy w ostatnich sekundach piłka po strzale Łukasza Wawrzyniaka odbiła się od poprzeczki. Nawet w 80 minucie, kiedy rozstrzygnięcie było już znane, publika potrafiła docenić ambitnie walczących o honorowego gola i długo utrzymujących się przy piłce świętochłowiczan.

Specjalnie zakupione białe stroje, dostosowane do wymogów Pucharu Polski, czyste pozostały jedynie na pamiątkowym zdjęciu, do którego tuż przed pierwszym gwizdkiem tego „meczu życia” ustawiła się jedenastka Śląska. – Regulamin Pucharu Polski, jaki otrzymaliśmy, liczył sobie 46 stron. Pracowaliśmy codziennie po kilka godzin – opowiadał prezes Jasicki. W nowych strojach drużyna walczyła bez kompleksów o każdą piłkę, każdy centymetr boiska.

– Wiedzieliśmy, że stan murawy nie będzie optymalny, dlatego w szatni trener uczulał nas, że trzeba jak najszybciej zdobyć bramkę. Wiadomo, jak się gra przy głęboko cofniętym rywalu. Skałka dobrze się zaprezentowała, fajnie broniła i wychodziła z kontrami – chwalił Adam Danch.

Synek z Wirku

„Skałka” – tak przejęzyczyć mógł się tylko „synek z tej ziemi”. Środkowy obrońca Arki jest przecież rodowitym rudzianinem. – Ostatni mecz grałem na Grunwaldzie jeszcze w juniorach, będąc zawodnikiem Wawelu. Teraz mieszkam w Gdyni, ale mój dom jest tu, niedaleko, na Wirku. Rodzina więc przyjechała, widziałem kilku znajomych, dlatego… teraz właśnie lecę z nimi pogadać – w ten sposób uśmiechnięty „Densiu”, dla którego był to pierwszy w tym roku kalendarzowym 90-minutowy występ, pożegnał się ze „Sportem”.

To właśnie do niego najpierw podbiegł w końcówce pewien… szalony kibic w kolorowej bluzie, znacznie ożywiając trybuny. Służbom porządkowym intruz nie dał się złapać. Imitując… piłkarski drybling minął jednego z pracowników ochrony, przybił jeszcze „piątkę” z czarnoskórym Christianem Maghomą, po czym przeskoczył przez płot. – Wynajęliśmy 60 ochroniarzy! Nie powinno się to zdarzyć, a jednak się zdarzyło. Na szczęście skoczył prosto w ręce policji – mrugał okiem sternik Śląska, a my przyznajemy, że trochę zadrżało nam serce, bo nie wiedzieliśmy, co temu nieproszonemu gościowi na murawie w duszy gra.

Pogoda była co prawda taka, że o eksponowanie klubowych emblematów łatwo nie było – chyba nie musimy przekonywać o wyższości t-shirtów czy bluz nad kurtkami w hierarchii kibicowskich gadżetów – ale o tym, dla kogo bije serce świętochłowiczan, przypominały chociażby… kamizelki fotoreporterskie z emblematem Ruchu Chorzów. Wywnioskować można też było po reakcji kibiców na zejście z boiska Rafała Siemaszki, którego Halemba pożegnała gwizdami. „Strzelił nogą czy ręką” – zapytał ktoś z ironią, gdy napastnik Arki podwyższył na 3:0. To, że jego nieprzepisowa bramka przed kilkunastoma miesiącami przesądziła o spadku „Niebieskich” z ekstraklasy, nie zostanie mu w tej części kraju zapomniane nigdy.

Życzenia dla „Wawy”

– Chodźcie, częstujcie się. Kupę kasy za to zapłaciliśmy – zapraszał Andrzej Jasicki do suto zastawionych stołów w przestronnej sali budynku klubowego. – Lepiej niż w ekstraklasie! – odpowiadali dziennikarze, których tylu w Halembie nie widziano od dawien dawna. Prezesowi i żywej legendzie Grunwaldu, Teodorowi Wawocznemu, który obchodził wczoraj 70. urodziny, wypadało życzyć, by następne takie wydarzenie odbyło się już z udziałem jego drużyny, dziś występującej ledwie w A-klasie. A świętochłowiczanie… też mają swoje ambicje. – W lidze jesteśmy liderem, ale rywale są silni. Zawiercie, Poraj, Szombierki, Polonia Bytom… Łatwo nie będzie. Z gry chłopaków przeciw Arce jestem zadowolony. Szkoda tej poprzeczki. Za rok spróbujemy znowu tu dotrzeć! Na razie jesteśmy na etapie podokręgu. W pierwszej rundzie mieliśmy wolny los, potem rozbiliśmy 7:1 Mikołów, 2 październiku zagramy ze Slavią. Potem stawka będzie już mocniejsza, ale podokręg trzeba wygrać! – zapowiedział prezes Śląska.

Pytano go, czy mecz z Arką był dla niego najpiękniejszą chwilą w klubie. – Jestem w nim od 32 lat. Najpiękniejszą… – wyraźnie zadrżał mu głos.
Gdynianie zaś spełnili powinność faworyta. Zadowoleni pracownicy trójmiejskich mediów „off the record” zaczepiali trenera Smółkę, kto był najlepszy na boisku. – Janota! – odparł z przekąsem, doskonale wiedząc, że były pomocnik Feyenoordu Rotterdam tego dnia miał wolne. Damian Zbozień z kolei, mający za sobą występy w ekstraklasie rosyjskiej, odbywając trening indywidualny, jeszcze kilkanaście minut po końcowym gwizdku „zaprzyjaźniał” się z boiskiem w Halembie.