Gary nie jest moim koszmarem

Stefan Majewski na dwóch mundialach – w 1982 i 1986 roku – rozegrał 11 spotkań i strzelił jednego, ale za to bezcennego gola. Zapraszamy na kolejne spotkanie z cyklu „Moje mundiale”…

 

Adam GODLEWSKI: Jakie jest pańskie najpiękniejsze wspomnienie z mundiali?

Stefan MAJEWSKI: – Strzelając gola Francuzom w meczu o trzecie miejsce turnieju Espana’82 spełniłem największe marzenie z dzieciństwa. Pierwsze dotyczyło powołania do reprezentacji, drugie występu w mistrzostwach świata, ale to, które pchało mnie do pracy, dotyczyło wpisania się na listę strzelców w turnieju finałowym. Do dziś dzięki tej bramce ludzie nadal rozpoznają mnie na ulicach.

Bramka smakowała tym bardziej, że w Polsce w dobie stanu wojennego przygotowania do mistrzostw odbywały się w niezwykle trudnych warunkach.

Stefan MAJEWSKI: – Zapytano mnie niedawno, jaką stosowaliśmy suplementację. Tymczasem wtedy nie miałem pewności, czy w sklepie dostanę normalny chleb. Ludzie, którzy tego nie przeżyli, nie są w stanie uwierzyć, że nawet o kefirach, czy maślankach czasami można było jedynie… pomyśleć. Bo też brakowało. To były bardzo ciężkie czasy, które jednak ukształtowały nasze charaktery i przygotowały do walki ze światową czołówką. Przed mundialem często po treningach zdarzało mi się… stać w kolejkach na przykład u rzeźnika, gdy przychodziła informacja, że będzie dobre mięso i wędliny. Dzieci były małe, żona musiała się opiekować obiema córkami. Wyręczałem ją więc, i… godzinami gadałem z ludźmi oczywiście o piłce. Ktoś dziś pamięta kolejki?

 

Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus

Kiedy tak naprawdę poczuł się pan pełnowartościowym kadrowiczem Antoniego Piechniczka?

Stefan MAJEWSKI: – Na rewanż z NRD w Lipsku pierwotnie nie byłem w ogóle powołany. Dopiero kontuzje kilku zawodników spowodowały, że zostałem doproszony. W sparingu z ROW-em Rybnik strzeliłem gola, ale selekcjoner zmienił mnie w przerwie. Odebrałem to jako lekki policzek, lecz wtedy bodaj Władek Żmuda powiedział mi: „Jeśli myślisz, że przyjechałeś tu na wczasy to się mylisz. Przyjechałeś, żeby zagrać z Niemcami”. Miał rację, tyle że będąc obrońcą wystąpiłem w pomocy. I rozegrałem chyba swoje najlepsze spotkanie w reprezentacji, we wschodnioniemieckiej prasie zostałem nawet wybrany na zawodnika meczu, co pewnie nie okazało się bez znaczenia przy późniejszym transferze do Bundesligi i przeprowadzce do RFN. Miałem znakomite parametry wydolnościowe, z których mogłem w Lipsku zrobić użytek. Zresztą w Kaiserslautern od początku wyróżniałem się pod tym względem, mimo że Niemcy już w tamtym okresie bardzo dużą wagę przywiązywali do przygotowania motorycznego.

Mimo efektownego 3:2 w Lipsku, które przesądziło awans, w Hiszpanii pojawił się duży strach?

Stefan MAJEWSKI: – Ależ skąd! Daleko w życiu zaszedłem dlatego, że zawsze radziłem sobie z presją, nigdy nie drżały mi nogi i nikogo się nie bałem. Miałem oczywiście świadomość, że nigdy nie byłem zawodnikiem topowym. Byłem za to bardzo solidny. I nieustępliwy. A taką charakterystykę w reprezentacji, którą trener Piechniczek zabrał w 1982 roku na mundial miałem nie tylko ja. Generalnie więc nie przejmowaliśmy się krytyką prasy po remisach z Włochami i Kamerunem, ani tytułami w stylu „Krzesło dla Bońka”. Italia nas nie zdominowała, natomiast z Afrykanami powinniśmy byli wygrać nawet 5:2. Długo jednak nic nie chciało wpaść. Wiedzieliśmy jednak, iż Peru nie jest lepsze od Włochów, więc wierzyliśmy, że wygramy. Skończyło się 5:1 i ten wynik mocno nas podbudował. A show Zbyszka Bońka w meczu z Belgią tylko utwierdził cały zespół w przekonaniu, że jesteśmy bardzo dobrze przygotowani i mocni. Po hat-tricku Zibiego po raz pierwszy zaświtała mi myśl: „A czemu by nie sięgnąć po mistrzostwo świata?!”. ZSRR to nie był rywal, który robił na nas wrażenie. Zresztą tamten mecz na zakończenie drugiej fazy grupowej wszyscy zapamiętali bardziej z uwagi na transparenty Solidarności prezentowane przez nieprzypadkowych – jako oceniam – ludzi na trybunach, nie zaś z uwagi na fajną grę.

Z Bońkiem i Andrzejem Szarmachem w składzie byłaby większa szansa na tytuł, który już zaczął chodzić panu po głowie?

Stefan MAJEWSKI: – Oczywiście! Włosi doceniali i bali się Zibiego, który po trzech golach z Belgią był wyjątkowo rozpędzony. A Diabła obawiali się jeszcze bardziej, bo zawsze potrafił ich skarcić. Był to kompletny napastnik, który umiał strzelać praktycznie z każdej pozycji. Trener Piechniczek po latach przyznał, że popełnił wówczas błąd nie stawiając na Andrzeja. Nawet jednak bez tego duetu mogliśmy wygrać półfinał z Włochami. Wystarczyło, żeby strzał Janusza Kupcewicza trafił do bramki, a nie w słupek. Bo w tamtych czasach reprezentacja Polski po objęciu prowadzenia, nie przegrywała meczów. Niestety, uderzenie okazało się minimalnie niecelne. Nie mieliśmy warunków porównywalnych do piłkarzy z Italii, bieda i niemoc organizacyjna, była wtedy taka, że przed decydującym o awansie do wielkiego finału spotkaniu zamieszkaliśmy w Barcelonie w willi z cegieł, w której nie było klimatyzacji. A temperatura przekraczała 35 stopni Celsjusza, więc nocą trzeba było wychodzić na balkon owiniętym w mokre prześcieradło, aby później choć na chwilę zasnąć. A i tak do pełni szczęścia zabrakło w sumie bardzo niewiele.

 

Fot. Rafał Oleksiewicz/PressFocus

To była największa trudność, z jaką się borykaliście podczas mistrzostw?

Stefan MAJEWSKI: – Najgorsza była rozłąka z rodziną, przecież nawet wykonanie telefonu stanowiło problem, bo prawie nikt z kadry nie miał aparatu w domu; to jeszcze nie były te czasy. Radziliśmy sobie z tym kłopotem wyłącznie dzięki uprzejmości słynnych komentatorów Janka Ciszewskiego i Darka Szpakowskiego, którzy mieli z krajem sztywne łącza. Robiliśmy więc listę, umawialiśmy się z najbliższymi sąsiadami, którzy mieli pozakładane telefony – stacjonarne, żeby nie było wątpliwości – i każdemu członkowi drużyny przysługiwało połączenie – z zegarkiem w ręku – 5-minutowe raz na kilka dni. Jedyny pozytyw całej tej sytuacji polegał na tym, że kompletnie odwracała uwagę od codzienności, więc przez cały pobyt w Hiszpanii w zespole nie było żadnych kwasów. Oczywiście, wszędzie podróżowali z nami – choć bardziej za nami – tak zwani działacze, którzy byli również na mundialu, ale żaden nie pozwolił sobie na wejście do szatni. Z prostego powodu – natychmiast usłyszałby od Grześka Laty: „Kolego zamknij drzwi. Ale z tamtej strony”. Dlatego nawet nie ryzykowali.

Mogliście resetować się po meczach przy piwku i szampanie, jak Orły Górskiego 8 lat wcześniej w Niemczech?

Stefan MAJEWSKI: – Było przyzwolenie na napoje wyskokowe, ale odnosiłem wrażenie, że była też kontrola. Antek Piechniczek nie pozostawiał bowiem niczego przypadkowi, nawet jeśli w czasie deszczu wyszedłeś na trening w lankach, to potrafił cię wygonić z boiska. W meczu po pierwszym poślizgnięciu się, natychmiast dokonałby zmiany; taki po prostu był. Inna sprawa, że nasz zespół miał szczególny charakter do wszystkiego. Obrosło to niezasłużoną legendą głównie dlatego, że wracaliśmy z Hiszpanii dwoma… samolotami. W pierwszym nie chowało się podwozie, więc zaraz po starcie zawróciliśmy do Madrytu. I na drugi czekaliśmy na lotnisku ponad 10 godzin. Nic zatem dziwnego, że wylądowaliśmy mocno… zmęczeni. Celnicy nie bawili się na szczęście w procedury. Moją żonę, podobnie jak Wiesię Boniek, przerzucili nawet przez płot na płytę warszawskiego lotniska, i już wspólnie przechodziliśmy kontrolę paszportową. Mimo że dziewczyny nie miały żadnych dokumentów. Tak wielka była ogólna radość na Okęciu…

…której nie zmącił nawet fakt, że medali za trzecie miejsce nie dał wam szef FIFA Joao Havelange, tylko musieliście wziąć je z tacy od kapitana Żmudy?

Stefan MAJEWSKI: – To była demonstracja polityczna, Brazylijczyk poszedł dekorować tylko przegranych, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej ani później na mundialach. A my po najważniejsze trofea w życiu sięgaliśmy niczym po pączki z talerza niesionego przez Władka.
Co dostaliście oprócz medali?

Stefan MAJEWSKI: – Premie finansowe, w zależności od  liczby rozegranych minut, na które złożył się również sponsor techniczny, czyli Adidas. Wystąpiłem we wszystkich spotkaniach od początku do końca, więc dostałem 10 tysięcy dolarów. O ile się nie mylę, Francuzi – gdyby pokonali nas w meczu o 3. miejsce – tylko za zwycięstwo w tym spotkaniu dostaliby po 75 tysięcy dolarów. Różnica w nagrodach była więc ogromna po obu stronach żelaznej kurtyny, ale w polskich realiach kasa, którą dostaliśmy także była godziwa. W Pewexie można było wtedy kupić za to dwa dobre Peugeoty, model, który mi się podobał kosztował bowiem 4,5 tysiąca zielonych. Ostatecznie sprawiłem sobie jednak tylko kolorowy telewizor, najlepszy dostępny w Polsce, a więc wymarzony, który potem służył całej rodzinie chyba z 15 lat. Resztę gotówki potraktowałem jako zabezpieczenie na przyszłość. A Peugeota nie musiałem kupować, dostaliśmy bowiem oprócz dolarów także talony na Dacie, robione solidnie na licencji Renaulta. To znaczy ci piłkarze, którzy rozegrali po pełne 630 minut w Hiszpanii. W sumie na obu mundialach grałem przez 990 minut, bo we wszystkich 11 spotkaniach wystąpiłem od dechy do dechy.

 

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Tyle że turniej w Meksyku był już znacznie mniej udany. Dla reprezentacji, ale i dla pana grającego już wtedy na środku, a nie na boku obrony…

Stefan MAJEWSKI: – …i zaraz pan pewnie powie, że odpowiadam za wszystkie trzy gole, które Gary Lineker wbił nam w meczu z Anglią. A to nieprawda! Pierwsza bramka rzeczywiście obciąża moje konto, biję się w pierś, powinienem inaczej ustawić się, podejść do Anglika od drugiej strony. Nie dam się jednak obciążyć całym jego hat-trickiem. Zwłaszcza że moim zadaniem przy stałych fragmentach było pilnowanie Terry’ego Butchera, a nie Linekera, a dodatkowo piłka po dośrodkowaniu z kornera wypadła Józkowi Młynarczykowi z rąk.

Zostaje jeszcze kwestia wskazania winowajcy przy drugim gola…

Stefan MAJEWSKI: – …przy którym wszyscy byliśmy spóźnieni po stracie piłki w środku pola? Nie mieliśmy prawa jako cała defensywa dopuścić do takiego dośrodkowania z lewego skrzydła, które było kluczowe dla akcji Anglików. Nasz prawy obrońca w ogóle nie zdążył wrócić, a operujący bliżej tamtej strony Romek Wójcicki nie przeciął podania. Moja próba interwencji mimo złego ustawienia, a wbiegałem centralnie na wprost bramki i byłem już w polu bramkowym, w najlepszym przypadku skończyłaby się swojakiem. Jestem bardzo samokrytyczny, ale mówmy o faktach.

Dlaczego do Meksyku Piechniczek zabrał pana, a nie Janasa, który także nie występował w eliminacjach, ale za grę w Auxerre zbierał wówczas znakomite recenzje. I w kadrze miał większe doświadczenie jako środkowy obrońca.

Stefan MAJEWSKI: – Myślę, że decydujące okazało się to, że występowałem wówczas w naprawdę bardzo silnej Bundeslidze. Nie zawsze grałem, ale naprawdę regularnie pojawiałem się na boisku, przez cztery sezony, łącznie z tym spędzonym w Bielefeldzie, uzbierałem 96 meczów. To pewnie około 75 procent wszystkich rozegranych w tym czasie kolejek. Kiedy trener Piechniczek zadzwonił do mnie z propozycją powrotu, potwierdziłem tylko, że jestem gotowy. Do kadry zostałem powołany ponownie w 1986 roku, na przegrany 0:3 mecz z Hiszpanią, jeszcze w roli prawego obrońcy. Potem grałem już jednak wyłącznie na środku, to była moja naturalna pozycja w lidze niemieckiej.

Czego zabrakło biało-czerwonym w Meksyku do odniesienia sukcesu?

Stefan MAJEWSKI: – Piłkarsko to był bardzo dobry zespół, ale zderzenie dwóch generacji w kadrze nie przebiegło bezproblemowo. Moje pokolenie miało zupełnie inne charaktery, młodzież nie była tak silna psychicznie i zdeterminowana. Miała za to o sobie niezwykle wysokie mniemanie. Nie było otwartego konfliktu w zespole, ale chemii także nie dostrzegałem. Mentalnie obie grupy były w innych światach.

Młodzież na czele z Dariuszem Dziekanowskim?

Stefan MAJEWSKI: – Nie chciałbym odnosić tego personalnie, choć akurat Darek ma taką osobowość, że był w tamtej reprezentacji średnio tolerowany. Obiektywnie oceniając jego umiejętności, to jeden z największych niewykorzystanych polskich talentów w historii. A może nawet największy. Mógł być naprawdę wielkim zawodnikiem, miał na to papiery. Z jakiegoś powodu jednak nie został.

Miał pan w tedy w Meksyku poczucie, że to początek końca złotego okresu w polskim futbolu?

Stefan MAJEWSKI: – Nie. Po wyjściu z grupy przegraliśmy co prawda aż 0:4 z Brazylią, ale – paradoksalnie – było to nasze najlepsze spotkanie w Mexico ’86. Canarinhos dostali od sędziego rzut karny w prezencie, a przecież wcześniej to my mogliśmy objąć prowadzenie, gdyby Rysiek Tarasiewicz strzelił minimalnie w bok, bo trafił w słupek, a Janek Karaś trochę niżej, a nie w poprzeczkę. Co prawda nie było jedności w zespole, ale widziałem w młodszych kolegach dużo piłkarskiej jakości. Zakładałem więc, że przejmą pałeczkę. Okazało się, że nie patrzyłem tak wizjonersko jak Boniek.

Organizacja pobytu reprezentacji Polski w Meksyku była lepsza niż cztery lata wcześniej w Hiszpanii?

Stefan MAJEWSKI: – Mieszkaliśmy w ośrodku o wysokim standardzie, ale na treningi trzeba było jeździć na różne boiska, a ja byłem już przyzwyczajony do niemieckiej perfekcji. I nie ma bardzo przypadało mi do gustu. Podobnie jak i fakt, że na śniadanie trzeba było zasuwać mocno pod górę. W Monterrey byłem w pokoju ze Zbyszkiem Bońkiem, w Hiszpanii z Pawłem Janasem. I tu, i tu graliśmy w karty, najczęściej w brydża. Na symboliczne stawki finansowe również. W naszym apartamencie zawsze był spokój, za to po sąsiedzku, u Józka Młynarczyka z Włodkiem Smolarkiem – nie zawsze. Młynarz był fanatykiem kawy, a ta w ośrodku mu nie pasowała. Kupiliśmy więc spory zapas na mieście, a Smolar poproszony o zaparzenie – zagotował ziarna. Nie dało się tego wypić, więc Józek zwyczajnie wyrzucił Włodka z pokoju. Musiałem interweniować. Znaczy nie mediowałem w celu ich pogodzenia, tylko nauczyłem, jak właściwie powinno się przygotowywać napar. To jednak dzięki mnie pozostali kolegami.

Atmosfera w ośrodku w Monterrey była wprost proporcjonalna do wyników, czyli znacznie gorsza niż w Hiszpanii?

Stefan MAJEWSKI: – Gorsza była rzeczywiście, ale nie przesadzajmy. Zachowałem zresztą nie tylko kiepskie, gdy popatrzę na wiszące na ścianie koszulki Zico i Sokratesa, z którymi się wymieniłem po meczu z Brazylią, to nawet się uśmiecham.

W jaki sposób dostał pan aż dwie koszulki od słynnych Caraninhos?

Stefan MAJEWSKI: – Na boisku wymieniłem się z Zico. Natomiast Socrates przyszedł do szatni z nówką sztuką i poprosił, abym oddał mu swoją zapasową.

Tak dobrze zapamiętał pana z meczu, czy śledził Bundesligę?

Stefan MAJEWSKI: – Nie przesadzajmy, zdecydował przypadek. Zajmowałem dobrą pozycję wyjściową w naszej szatni do takich wymian. To wszystko.

Przywiózł pan jakieś inne koszulkowe trofea?

Stefan MAJEWSKI: – Oczywiście! Fullvio Collovati numer 5, Alex Czerniatyński 21, Aleksandra Cziwadze 3, Mark Hateley nr 9…

…nie chciał pan trykotu Linekera?

Stefan MAJEWSKI: – Powiedzmy, że było tylu chętnych, że spóźniłem się z wymianą. Gary nie jest moim koszmarem, nie był nim nawet zaraz po meczu. Szczerze.

Czy na mundialu w Rosji sukcesem biało-czerwonych byłby już awans do fazy pucharowej?

Stefan MAJEWSKI: – Jeżeli wyjdziemy z grupy, a mam nadzieję, że tak się stanie, to myślę, że w fazie pucharowej nie będzie wiele mocniejszych zespołów od rywali, których los przydzielił nam na początek. Mamy bardzo dobrą drużynę, ale kluczowe dla formy okaże się to, czy reprezentanci na finiszu rozgrywek ligowych będą regularnie grać w klubach. A jeszcze ważniejsze, żeby Robert Lewandowski przygotował optymalną formę na mundial i mógł wystąpić w każdym meczu. Bo jest niezwykle ważną postacią w zespole Adama Nawałki. Nad tym jednak nie ma sensu się zastanawiać. Recepta na pierwszą część turnieju teoretycznie jest prosta: nie wolno przegrać na inaugurację. Podkreślam – teoretycznie.

Kto jest faworytem w naszej grupie? Kolumbia, czyli ćwierćfinalista poprzedniego mundialu, czy Polska, która była losowana z pierwszego koszyka?

Stefan MAJEWSKI: – Dziś wszyscy patrzą na ranking FIFA, więc w powszechnym odczuciu to Polska jest faworytem. Nawet na moment nikt nie powinien jednak zapominać, że Kolumbia, ale i Senegal to niezwykle mocne zespoły, które mogą pochwalić się nawet większą od nas liczbą zawodników w cenionych ligach. Nie ma więc sensu pompować balonika. Ba, wręcz nie wolno, nawet jeśli trudno dostrzec sufit nad kadrą Adama Nawałki. Ile byśmy bowiem mądrych osądów nie wypowiedzieli, decydujące będzie i tak… szczęście. Jeśli w Rosji dopisałoby reprezentacji Polski w takim stopniu, jak naszej drużynie w Espana’82 – a jeszcze lepiej, w takim jak wówczas Włochom, którzy tylko dlatego, że Thomas N’Kono, świetny kameruński bramkarz pechowo się poślizgnął w ogóle wyszli z grupy – to… chciałbym już tylko uniknąć Niemców przed rozstrzygającą fazą turnieju.