Tańczący z kulami, ale… bez dostępu do baru

Ta drużyna jeszcze będzie mistrzem świata – zapewnił na koniec poprzedniego odcinka Przemysław Świercz. Na razie on i jego koledzy mają „na celowniku” czempionat Starego Kontynentu, który za niespełna dwa lata – oby, bo decyzji jeszcze nie ma – odbędzie się w Polsce. – Byłoby wspaniale! Po meczu z Angolą w ćwierćfinale meksykańskiego turnieju polała się niejedna łza. Nie wstydziliśmy się ich, bo prawdziwy mężczyzna i w ten sposób ma prawo pokazać swoje emocje. Teraz marzymy o tym, by łzy polały się raz jeszcze – tym razem łzy radości… – kapitan naszych amp futbolistów ma wielką nadzieję na przyjazd najlepszych drużyn europejskich do Krakowa, gdzie swoje mecze rozgrywa miejscowa Husaria.

„Grosik” od „Grosika”

Właśnie tymi emocjami on i jego koledzy skradli serca rodzimych kibiców. I nie tylko ich; również swoich „kolegów po fachu” z drużyny Jerzego Brzęczka. O więzach łączących Łukasza Fabiańskiego z Jakubem Popławskim pisalismy już w pierwszej części naszej opowieści. Pierwszym łącznikiem między obiema reprezentacjami został natomiast Kamil Grosicki. Kulisy odsłania Mateusz Widłak. – Kiedy „Grosik” miał w Warszawie sesję reklamową, „wpadłem” na nią z Kubą Kożuchem. Wziąłem akurat jego, bo – szybki jak wiatr – w naszej drużynie ma pseudonim „TurboKożuch” – uśmiecha się prezes amp futbolowej federacji. Obaj kadrowicze – nie ma w tym cienia przesady – zaprzyjaźnili się; Grosicki został „ambasadorem” amp futbolistów. Jego śladem poszedł m.in. Robert Lewandowski, który wsparł finansowo tę kadrę. „Grosik” zresztą też „sypnął groszem”. – Uruchomiliśmy publiczną zbiórkę na protezę dla Kuby, która jednak w pewnym momencie stanęła. Na wieść o tym brakującą sumę wpłacił właśnie Kamil – przypomina prezes Widłak.

Amp futbol swym uczestnikom nie przywróci utraconych kończyn, nie odda tego, co zabrał los, wypadek, nieszczęście. Może jednak – jak we wspomnianym przypadku Jakuba Kożucha – być drogą do pewnej „namiastki pełnosprawności”. W polskim systemie opieki zdrowotnej proteza ręki czy nogi to – niestety… – „luksus”. Dofinansowanie ze strony państwa jest symboliczne, a koszty – ogromne; często zwyczajnie przekraczające możliwości pacjenta. Proteza dla Kuby – jak wylicza Mateusz Widłak – to koszt 32 tysięcy złotych. Bioniczna ręka – o której marzy Łukasz Miśkiewicz – kosztuje cztery razy więcej… Ubezpieczenie? Odszkodowanie? Walka jest trudna – z reguły w sądzie. Sprawa „Miśka” do dziś – mimo upływu sześciu lat od wypadku – nie doczekała się rozstrzygnięcia. Pozostaje kilkusetzłotowa – renta „na przeżycie”, zresztą wymagająca corocznego stawania przez ZUS-owską komisją: bo a nuż amputowana kończyna odrosła…

Ludzie tysiąca prac

To nie jest jednak tak, że reprezentanci czekają wyłącznie na pomoc z zewnątrz. – Każdy z nich jest aktywny zawodowo – przypomina Mateusz Widłak. – No i starają się żyć pełnią życia, często żyjąc ponadprzeciętnie!

Grudniowa konsultacja kadry amp futbolowej połączona była również z zajęciami dla najmłodszych adeptów tej dyscypliny.
FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

– Co robię w życiu? Prowadzę firmę Sportteam, organizującą obozy pływackie, narciarskie czy tenisowe, a także eventy sportowe. A od roku jestem także trenerem biznesu i trenerem mentalnym – mówi Przemysław Świercz. Koledzy z drużyny zaś, uczestnicy ostatniego mundialu (na który z reguły musieli brać urlop w swych miejscach zatrudnienia) w aktywności – i wszechstronności zainteresowań zawodowych – mu nie ustępują. Marcin Guszkiewicz prowadzi – wraz z bratem – pensjonat oraz restaurację w Szczawnicy. Adrian Stanecki to analityk finansowy, Krzysztof Wrona – inżynier-innowator w fabryce uszczelek, Jakub Popławski – urzędnik „skarbówki”. A Mariusz Krzempek – „człowiek tysiąca prac”, jak mówią o nim znajomi. – Składał maszynki do papierosów, produkował zapałki, a w warsztacie tkackim koce – „Misiek” przybliża sylwetkę klubowego kolegi z Kuloodpornych. On sam pracuje w klubowym sklepie pierwszoligowego GKS-u w rodzinnym Jastrzębiu.

Z kolei największa gwiazda reprezentacji, Bartosz Łastowski – z charakterystyczną ksywką „Messi”, bo na boisku potrafi wszystko – zatrudniony jest w firmie produkującej protezy. Właśnie on całkiem niedawno – po mistrzostwach Europy – mógł zostać… pierwszym zawodowcem w polskim amp futbolu. Z Turcji, gdzie dyscyplina cieszy się ogromną popularnością (mecze międzypaństwowe potrafią zgromadzić 35-40 tysięcy widzów, funkcjonują też trzy – teoretycznie profesjonalne – szczeble rozgrywkowe), dostał ofertę podpisania zawodowego kontraktu! Mógł zostać kolegą klubowym Łukasza Szukały w Osmanlisporze, ostatecznie jednak – również wobec kłopotów, jakie tenże miał z odzyskaniem części należnych mu pieniędzy – nie zaryzykował wyjazdu do kraju nad Bosforem.

Byłem lewonożny, więc dobrze, że ocalała lewa…

Piłka – jak widać – niekoniecznie jest wyłączną treścią ich życia. Ale obecna być musi niemal na co dzień. Popławski zresztą grywa do dziś na boiskach jedenastoosobowych – jest pomocnikiem w Mazovii Mińsk Mazowiecki. Wielu innych piłkę kopało „za młodu”. – Długie lata grałem w Narwi Ostrołęka. Może niezbyt wybitnie, ale w trampkarzach bywałem powoływany do kadry regionu, i nawet jej kapitanowałem – wspomina Przemysław Świercz, znów noszący kapitańską opaskę na ramieniu. – Właśnie w tej kadrze próbowano mnie rzucić na głęboką wodę, ustawiając w roli środkowego pomocnika. Ale wolałem lewą obronę lub lewą pomoc. Jak łatwo się domyślić, byłem lewonożny. Więc w tym całym moim nieszczęściu – jeśli już zdarzyć się musiało… – chyba dobrze się stało, że ocalała właśnie lewa noga.

W piłkę grali też w klubach m.in. Łukasz Miśkiewicz (napastnik rezerw GKS-u Jastrzębie, z którymi wywalczył awans z – jak mówi – „Serie C” do „Serie B”, czyli z C- do B-klasy) i Marcin Guszkiewicz (grał w rodzinnej Szczawnicy), a Tomasz Miś – uczestnik MŚ 2014 – występował nawet w III lidze, m.in. w MZKS Alwernia. – Każdy z nich – w życiu prywatnym i w swej sportowej pasji – jest więc przykładem dla tych osób, które uważają, że po amputacji nogi czy ręki owo życie się im zawaliło i skończyło – podkreśla Mateusz Widłak. – Chłopaki potrafią i pracować, i bawić się na całego!

Kujawiaka z oberkiem nie zapomnę nigdy

– W niepisanych zasadach naszej drużyny mamy kompletny zakaz alkoholu podczas turniejów, zgrupowań czy rozgrywek mistrzowskich – podkreśla Łukasz Miśkiewicz. Ale – po pierwsze – świetnie bawić się można i bez niego. A po drugie – każdy turniej… kiedyś się kończy. – W Kaliningradzie, po naszych pierwszych mistrzostwach świata, i po zwycięskim meczu o 11. miejsce z Japonią, ruszyliśmy „w miasto” całą grupą. Na początku – widząc tak wiele osób o kulach – nie chciano nas wpuścić do dyskoteki. Po negocjacjach dostaliśmy zgodę na wejście, ale… bez dostępu do baru! – wspomina Mateusz Widłak. Ale… Polak potrafi – a skoro trener dał „zielone światło” na „jasne z pianką”, trudno nie skorzystać z okazji. – Po kwadransie nie tylko każdy z chłopaków był już na parkiecie, ale i de facto rozkręciliśmy całą imprezę. Na koniec zaś – już nad ranem – zamykaliśmy lokal – kontynuuje opowieść prezes.

Niepełnosprawność w takich wypadkach nie jest żadną przeszkodą. Wręcz przeciwnie – bywa… atutem – Trzeba było widzieć miny gości w lokalu, gdy Arek Werner najpierw zaczął wywijać swą – schowaną w nogawce spodni – protezą jak w kankanie, potem w pozycji stojącej zrobił szpagat, a na koniec… założył ją sobie na bark! – Łukasz Miśkiewicz popisy kolegi reprezentującego na co dzień amp futbolowy zespół GKS Góra.

Popisy taneczne na parkiecie nie są więc dla kadrowiczów niczym niezwykłym. Ba; dla Przemysława Świercza – wręcz częścią życia. – Wiele lat temu – jako mocno opierającego się dzieciaka – mama zaprowadziła mnie na próbę zespołu tańca ludowego „Ostrołęka”. Bardzo tego nie chciałem, ale błyskawicznie… zakochałem się w nim. Zwiedziłem z „Ostrołęką”, a potem z zespołem „Warszawa” funkcjonującym przy stołecznej Akademii Wychowania Fizycznego kawał świata, poznałem mnóstwo fantastycznych osób, no i… nauczyłem się funkcjonować w grupie. A kujawiaka z oberkiem – naszego popisowego numeru – nie zapomnę nigdy – tłumaczy kapitan kadry. I dodaje, że już szykuje się do czerwcowego występu na scenie, z okazji okrągłego jubileuszu „Ostrołęki”!

#rakowijestłyso

Pasja tych kilkunastu – może kilkudziesięciu w skali całego kraju – facetów musi budzić pozytywne skojarzenia i reakcje. I budzi – czego dowodem rozrastający się łańcuszek sponsorów i przyjaciół amp futbolowej kadry. Efekt jest taki, że jeszcze cztery lata temu reprezentanci – otrzymując sprzęt ze swej federacji – podpisywali „cyrograf”, zobowiązując się do oddania go w komplecie po zgrupowaniu czy turnieju. Piłkarskie buty zaś czasem kompletowali… na spółkę. Dobierali się po prostu w duety – na zasadzie braku lewej i prawej nogi – i kupowali jedną parę na dwóch! Dziś z wyposażeniem nie ma już żadnego problemu; dba o nie m.in. firma VitaSport.

Tego typu działania nie pozostają jednak bez odpowiedzi ze strony kadrowiczów. A mają – przyznać trzeba – dużą skuteczność w swych pomysłach i inicjatywach. Hasło „Niemożliwe nie istnieje”, towarzyszące im w sportowych wyczynach, zaczerpnęli od innych. Ale już przekorny slogan „Jedną nogą w finale” to już od początku do końca ich własny pomysł; po nocnych transmisjach internetowych z meksykańskiego mundialu stał się prawdziwym hitem na skalę całego kraju. Podobnie jak hasztag #rakowijestłyso, promujący zapoczątowaną przez nich akcję zbierania funduszy na rzecz dzieci z chorobami onkologicznymi. Narodził się zaś… zupełnie na wariackich papierach, już w Meksyku.

– Kuba Popławski chciał mieć nową fryzurę. Zaoferowałem, że mu pomogę – po co ma płacić za fryzjera. Złapałem za maszynkę i… nie wyszło tak, jak sobie wyobrażałem. Trzeba było ogolić mu głowę całkowicie. A jak już się tak stało, doszliśmy z chłopakami do wniosku, że można z tego zrobić całkiem fajną akcję. No to zrobiliśmy – tak „Misiek” opisuje kulisy powstania filmiku, w którym grupa łysych amp futbolistów apeluje do Polaków o otwarcie serc (i portfeli) w szczytnym celu. Paru z nich lepiej od innych wie, co mówi: w ich przypadku amputacja była jedynym sposobem wygrania walki z nowotworem…

Tam, gdzie zaczynał „Messu”

Opowieść o „tańczących z kulami” – jak po MŚ zaczęto nazywać zawodników w Internecie – nie byłaby pełna, gdyby nie parę akapitów poświęconych ich wodzirejowi. Zresztą obiecaliśmy je Czytelnikom w poprzednim odcinku, przywołując (incydentalnie) postać selekcjonera biało-czerwonych. Marek Dragosz pochodzi z Krakowa; z dzielnicy Grzegórzki konkretnie. Jako kilkulatka ojciec zabierał go na Reymonta, m.in. na pucharowe mecze Wisły ze Zbrojovką czy Malmoe. Czynną przygodę z piłką mały Marek zaczynał w KS Grzegórzecki – klubie dzielnicowym, ale znanym z tego, że wiele dekad temu wychował jedną z wiślackich legend, Mieczysława „Messu” Gracza. Do Wisły trafił w wieku juniora i… coś w nim musiano widzieć, skoro łapał się nawet do kadry Krakowa, w której grywał na przykład z Tomaszem Rząsą. Przyjaźń pozostała do teraz, więc całkiem niedawno zdarzyło się Dragoszowi poprowadzić warsztaty motywacyjne w Lechu, w którym były reprezentant Polski „poszedł w dyrektory”.

Dobrze się czułem z piórem w ręku

Selekcjoner amp futbolistów swoją przygodę z piłką – i życiowe koleje – ma zupełnie „zakręconą”. Empatia dla zawodników doświadczonych przez los bierze się z jego własnej przeszłości. Kres jego boiskowym wyczynom położyły bowiem właśnie kontuzje: najpierw rozwalone do imentu kolano, wymagające składania niczym puzzle; potem zaś – siedem złamanych żeber. – Klasyka gatunku: atak napastnika wyprostowaną nogą – wspomina traumatyczną interwencję na przedpolu. Żebra nie zrosły się prawidłowo, a na dodatek… – Zdałem sobie sprawę, że wielkiej kariery to ja nie zrobię – śmieje się Marek Dragosz. A że akurat „wybuchła wolność”, na początku lat 90. rzucił się w wir studiów (polonistyka na UJ) i „biznesów”. – Dobrze się czułem z piórem w ręku, więc wziąłem się za wydawanie aż czterech gazetek samorządowych w gminach w okolicach Krakowa – mówi. – Satysfakcja finansowa była umiarkowana, ale robota fajna.

Przedtreningowa odprawa trenera Marka Dragosza.
FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

A i ludzie bywali wdzięczni za merytoryczne materiały na ich temat: z gospodarstwa rybnego przywiozłem 6 kg pstrąga, a producent chrupek kukurydzianych podrzucił mi dostawczaka ze swymi produktami – cały pokój miałem nimi zasypany. I może bym całkiem w ten fach wpadł, gdyby nie „polityczny syf”, jaki zaczął wkraczać w tę robotę. Coraz więcej osób chciało mieć wpływ na to, co piszę; proponowało różne – „gów…ne” w większości – układy. W końcu dałem sobie spokój… – wzdycha. Z tamtych wprawek dziennikarsko-literackich został w szufladzie zeszyt z… próbkami poezji, zamiłowanie do zapisywania ważnych wydarzeń życiowych i przekonanie, że kiedyś będzie z tego całkiem niezła książka. – Chciałbym kiedyś – pykając fajkę i leżąc na hamaku – spisać swoje przygody. Piłka będzie tylko tłem; generalnie uwiecznić trzeba na kartach wszystkich tych fantastycznych ludzi, których w ostatnim ćwierćwieczu spotkałem – wyjaśnia.

Największym piekłem był Czad

Wśród owych ludzi kluczowe miejsce zajmują bramkarze – bo dziś Marek Dragosz na całym świecie prowadzi dla nich warsztaty bramkarskie – oraz Afryka. To, jak trafił ze swą wiedzą na tamtejszy rynek, jest materiałem na zupełnie inną opowieść. Ważne, że pierwszą osobą, na którą tam „wpadł”, był kameruński uczestnik mistrzostw świata w 1990 i 1994, Thomas Libiih. – Thomas działa wśród „dzieci ulicy”: szkoli ich umiejętności piłkarskie, ale też organizuje im „warsztaty życia”: uczy rzemiosła, konkretnego fachu – opowiada nasz rozmówca, który natychmiast zaraził się owym „dzieleniem się dobrem”. „Keepers Foundation” w Polsce prowadzi szkolenia bramkarzy; na Czarny Ląd zaś – a zjeździł go prawie cały – wozi worki prezentów.

– Moja Afryka to ta, w której panuje bieda, jakiej w Polsce nie znamy; ludzie po wodę chodzą dziesiątki kilometrów, a dzieci umierają z powodu braku penicyliny, do której dostęp w Europie nie stanowi żadnego problemu. Największym piekłem, w które wstąpiłem, był Czad. Ale… nawet tam smutne oczy dzieci natychmiast się uśmiechnęły, gdy zza pazuchy wyciągnąłem prawdziwą piłkę. Bo wcześniej co najwyżej kopały szmaciankę – mówi pan Marek. Swoją drogą – taka właśnie szmacianka, przywieziona z Tanzanii, to jedna z najcenniejszych pamiątek, przywiezionych do kraju.

Z Czarnego Lądu przywiózł też Marek Dragosz bardzo osobiste emocje, tym razem związane z idolem z lat dziecięcych. Mundial w Hiszpanii – jak to u chłopaków z rocznika 1972 bywa (dowodem – niżej podpisany) – był jego pierwszą świadomą imprezą piłkarską. To wtedy 10-latkowi wpadł w oko Thomas N’Kono. Bardzo elastyczny, świetnie grający na przedpolu, co w tamtych czasach, gdy bramkarze zwykle „przyklejeni” byli do linii bramkowej, stanowiło element wyróżniający go „z tłumu”. – No i te długe czarne spodnie i szara bluza… Kto przeżył te czasy, ten wie, że poza octem i kaloszami niewiele było w sklepach. A ja o niewiele prosiłem rodziców, bo w domu się nie przelewało. Ale taki strój to bardzo chciałem mieć. Do dziś nie wiem, skąd mama go wzięła. Faktem jest, że w tych gaciach i tej bluzie grałem potem przez cztery lata; aż się nie rozpadły całkowicie – wspomina selekcjoner kadry amp futbolowej.

A wspomniane emocje osobiste? – Przy którejś wizycie w Kamerunie Thomas (Libiih – dop. red.) napisał mi, że nie może odebrać mnie z lotniska, ale kogoś na nie wyśle. Wychodzę więc z samolotu do hali przylotów, rozglądam się i widzę wysoko uniesioną tabliczkę z moim nazwiskiem. Podchodzę, a tu zza niej wyłania się… N’Kono. Nie byłem w stanie powstrzymać łez wzruszenia… Nie powiem, że jesteśmy przyjaciółmi, że się spotykamy przy okazji moich wizyt w Afryce, bo Thomas na co dzień mieszka w Barcelonie. Ale kontakt kurtuazyjny wciąż mamy! – zapewnia Dragosz.

* * *

Za amp futbolistami kolejne – ostatnie w tym roku – zgrupowanie w Warszawie. Przyjechało na nie wielu nowych zawodników, którzy o istnieniu dyscypliny dowiedzieli się dzięki medialnym przekazom z mundialu w Meksyku. – Jeden z chłopaków na trening przyjechał… prosto ze szpitala, w którym – zresztą w trakcie mistrzostw – przeszedł zabieg amputacji nogi. Taki dopływ świeżej krwi to dla nas rzecz bezcenna; czekamy na wszystkich chętnych – Mateusz Widłak zaprasza tych, którzy marzą o grze z „orzełkiem” na piersi. – Mamy im do zaoferowania nie tylko uczestnictwo w wielkich imprezach, ale towarzystwo wspaniałych ludzi!

Co – mam nadzieję – obiema częściami opowieści o „tańczących z kulami” udało się nam udowodnić…