TOP 10 na Śląskim. Fantom uciekł ze snu i grasował na jawie

Jesień 2006 roku. To była pierwsza faza eliminacji Euro 2008. Może nie męczył nas już kac po przegranym z kretesem mundialu w Niemczech, ale to jeszcze nie był ten czas, kiedy potrafilibyśmy dostrzec choćby zręby nowo budowanego zespołu. Tamten dzień, 11 października, zdarzył się w najmniej spodziewanym momencie…

Mistrz i jego figury

„Nie do wiary” – pisał „Sport” na pierwszej stronie. A na kolejnej – „Sen na jawie”. Na Stadionie Śląskim biało-czerwoni po kapitalnym meczu pokonali 2:1 Portugalię ze słynnym Cristiano Ronaldo w składzie. W konfrontacji z polską armadą bezradna okazała się drużyna, która ledwie trzy miesiące wcześniej została czwartą ekipą globu. Naród oszalał. Przez wiele dni mówiliśmy niemal chórem o najlepszym meczu polskich piłkarzy na przestrzeni ostatnich 25 lat…

To był jubileuszowy występ biało-czerwonych w „Kotle czarownic”. Wyszli tu na murawę po raz 50. I tak się złożyło, że przyszło zagrać przeciwko figurom przez duże F. Pokonanym zespołem dowodził brazylijski szkoleniowiec Luiz Felipe Scolari – ten sam, który cztery lata wcześniej na azjatyckiej ziemi doprowadził swoich rodaków do tytułu mistrza świata. W Chorzowie miał prawo oczekiwać kompletu punktów, bo przecież znów dyrygował teamem tworzonym przez piłkarzy rozpoznawalnych bezbłędnie w każdym zakątku Europy.

Fortel w przedbiegach

Jak się jednak okazało, Portugalczycy nie czuli się stuprocentowym faworytem spotkania. Gdyby tak było, nie dopuściliby się złośliwego fortelu. Jaka była jego istota? Meczowy protokół wypełnili w taki sposób, że w polskiej szatni zapanowała na dłuższą chwilę konsternacja. Nikt nie był w stanie rozszyfrować, z kim tak naprawdę przyjdzie nam się zmierzyć.

– To była przemyślana robota – przekonywał ówczesny asystent szefa kadry, Bogusław Kaczmarek. – Napisali, jak to w Portugalii, pierwsze trzy imiona. Bez nazwisk. Kilka minut dochodziliśmy kto jest kto”.

Zabójczy instynkt

Bohaterem wieczoru okazał się Euzebiusz Smolarek, który potrzebował ledwie 18 minut, by zadać rywalowi dwa niszczące ciosy. Miał wówczas 25 lat i wydawało się, że to tylko uwertura do fantastycznej kariery. To nie był jego ostatni dzień chwały, ale dziś kojarzony jest przede wszystkim z tamtą Portugalią, której tak bezczelnie zaśmiał się prosto w twarz.

 

Od „Sportu” otrzymał za to notę bliską marzeń – 9. Uzasadnienie? „Ojciec zwycięstwa, mistrz ceremonii, bohater wieczoru. W obu bramkowych sytuacjach zachował się jak fantom stworzony do strzelania goli – bez cienia zawahania, bezwzględnie, z zabójczym instynktem”.

Kiedyś tata, teraz syn

„Smolarek znowu zniszczył Portugalię” – pisał najpopularniejszy portugalski dziennik „A Bola”. Nawiązywał w ten sposób do bramki seniora Włodzimierza z mundialu w 1986 roku, gdzie pokonaliśmy ekipę z Półwyspu Pirenejskiego 1:0. Po meczu na Stadionie Śląskim „Ebi” nie pławił się jednak w euforii i samouwielbieniu, choć miał do tego pełne prawo.

– Fajnie, że udaje mi się kontynuować tradycje rodzinne, ale wolałbym, żebyśmy rozmawiali o tym, co stało się teraz, a nie 20 lat temu – zaproponował krótko po końcowym gwizdku. – Może to właśnie był problem w naszej drużynie, że za bardzo żyliśmy przeszłością. Dziś pokazaliśmy, że nie trzeba się nikogo bać. Zagraliśmy bardzo zdyscyplinowanie. Ta praca, którą razem wykonaliśmy, przyniosła efekty. Ale to jeszcze nie jest to, co możemy grać. Poza tym nie jesteśmy na miejscach jeden i dwa, które dają awans na Euro.

Niski wymiar kary

Po czterech punktowanych spotkaniach zajmowaliśmy w tabeli dopiero czwarte miejsce. Portugalscy dziennikarze nie zawracali sobie jednak głowy układem sił. Nazajutrz nazwali naszą gwiazdę „polskim Eusebio”. Być może nie byli świadomi, że swe imię superbohater rzeczywiście zawdzięcza „Czarnej perle Mozambiku”. To na jego cześć w 1981 roku państwo Smolarkowie nazwali swego drugiego syna Euzebiuszem.

Komentatorzy „Recordu” zwracali tymczasem uwagę, że w Chorzowie Portugalczycy nie ponieśli najwyższego wymiaru kary. I trafiali w sedno: „Polacy zdominowali nas zupełnie, a wynik nie oddaje tego, co działo się na boisku. Powinni wygrać różnicą przynajmniej 2-3 bramek”.

Lepiej się nie dało

Rzeczywiście trzema golami mogliśmy prowadzić już do przerwy, ale po strzale kapitana Macieja Żurawskiego piłka trafiła tylko w słupek. W to samo miejsce „przymierzył” również Paweł Golański, który rozegrał kapitalną partię przede wszystkim w defensywie. – Ten wieczór na zawsze zostanie w mojej głowie i w moim sercu – mówi „Golo”. – Fantastyczna atmosfera na trybunach, komplet publiczności, 40 tysięcy ludzi. Wśród nich moja żona Detelina, rodzice i siostra. Wyszedł nam ten mecz znakomicie w każdym aspekcie. Przyznam się szczerze, że oglądałem to spotkanie wielokrotnie. Zastanawiałem się za każdym razem, czy mogliśmy zagrać lepiej. Odpowiedź zawsze była ta sama – nie, nie mogliśmy.

Następnego dnia Golański obchodził urodziny. – Ale z otworzeniem szampana zaczekałem tylko do północy – wspomina z uśmiechem. – Byłem wtedy już w Łodzi, bo po meczu mogliśmy rozjechać się do domów. Zrobiłem imprezę dla rodziny i przyjaciół, świętowaliśmy do późnych godzin nocnych. Kończyłem 24 lata, no i ograłem z kolegami Portugalię, czwartą drużynę świata!

Dwunastu bezbłędnych

Co ciekawe, żaden z polskich obrońców nie otrzymał wtedy kartki. Samą destrukcją na sukces byśmy jednak nie zapracowali. Hymny pochwalne kierowano pod adresem wszystkich polskich uczestników tamtego widowiska. Byli znakomicie umotywowani przez holenderskiego selekcjonera, Leo Beenhakkera. Kiedy po spotkaniu pojawił się na konferencji prasowej, przywitały go rzęsiste brawa. Coś takiego w Polsce spotkało go wówczas pierwszy raz. Mówił tak: „Mieliśmy tego dnia dwunastu bezbłędnych graczy. Jedenastu na boisku i tego dwunastego na trybunach”.

Zgrzyt i miłosierdzie

Nie każdy pamięta, że cztery dni wcześniej w Kazachstanie (zwycięstwo 1:0 po bramce Smolarka) doszło do spięcia między Beenhakkerem a Mariuszem Lewandowskim. Zawodnik został zdjęty z boiska już w 30. minucie i był z tego powodu bardzo niezadowolony. Nie podał ręki trenerowi, poszedł prosto do szatni, wyglądał jak bomba tuż przed eksplozją. Część ekspertów domagała się karnego wykluczenia piłkarza z kadry.

Ebi”, na nich! Komenda Leo Beenhakkera wykonana została perfekcyjnie… Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

„Don Leo” był jednak innego zdania. W meczu z Portugalią krnąbrny zawodnik ponownie zagrał w wyjściowej jedenastce i wraz z Radosławem Sobolewskim perfekcyjnie zaryglował środkową strefę boiska. Selekcjoner przyznał później, że to był klucz do zwycięstwa. Trzeba też odnotować, że to tuż po strzale „Lewego” objęliśmy prowadzenie, gdy z zimną krwią bezpańską piłkę dobił Smolarek.

***
Rok i osiem miesięcy później pierwszy raz w historii zagraliśmy w finałach mistrzostw Europy. Turniej nie okazał się dla nas radosny. Ale magiczny wieczór z 11 października 2006 roku w zbiorowej wyobraźni nadal stoi jako monument…

11 października 2006 roku, Stadion Śląski w Chorzowie

Polska – Portugalia 2:1 (2:0)

1:0 – Smolarek, 9 min; 2:0 – Smolarek, 18 min; 2:1 – Nuno Gomes, 90+2 min.
Sędziował Wolfgang Stark (Niemcy). Widzów 40 000.

POLSKA: Kowalewski – Golański, J. Bąk, Radomski, Bronowicki – Błaszczykowski (66. Krzynówek), M. Lewandowski, Sobolewski, Smolarek – Rasiak (74. Matusiak), Żurawski. Trener Leo BEENHAKKER.

PORTUGALIA: Ricardo – Miguel, Ricardo Carvalho, Ricardo Rocha, Nuno Valente – Simao Sabrosa, Costinha (46. Tiago), Petit (68. Nani), Deco (83. Maniche), Ronaldo – Nuno Gomes. Trener Luiz Felipe SCOLARI.
Żółte kartki: Kowalewski, Lewandowski – Ricardo Rocha, Simao Sabrosa.

 

Na zdjęciu: Od lewej: Grzegorz Bronowicki, Cristiano Ronaldo i Euzebiusz Smolarek. Dwaj bohaterowie i jeden wielki pokonany…