TOP 10 na Śląskim. Norwegia rozbita, a potem kac po balandze

„To piękne, że doczekaliśmy się pod koniec eliminacji MŚ takiego właśnie meczu. Rozbudza on tyle namiętności dyskusji, spekulacji, ile nam nie było danych przez kilkanaście minionych lat” – pisał 1 września na okładce „Sportu” red. Andrzej Grygierczyk. Takiego dnia, takiego sukcesu, kibice w Polsce wypatrywali od 1986 roku, kiedy to po raz ostatni – przy okazji mundialu w Meksyku – dane im było przeżywać emocje związane z wielką imprezą.

Kadra Jerzego Engela zadała temu oczekiwaniu kres. Przed starciem z Norwegią sytuacja była klarowna: wygrana – przy jednoczesnym potknięciu Białorusinów z Ukrainą – zapewniała przepustkę na turniej do Korei i Japonii. Polska wywalczyła ją jako pierwsza europejska reprezentacja!

Na początku był sprzeciw

Przy okazji meczu z Norwegią, kadra wracała do zmodernizowanego „Kotła Czarownic”, z którym po pamiętnej porażce ze Szwecją w marcu 1999 roku – w ramach eliminacji do Euro 2000 – pożegnała się na blisko 2,5 roku. „Przyznaję, że na początku byłem temu przeciwny. Mieliśmy wystąpić na stadionie, którego jako reprezentacja w ogóle nie znaliśmy. Do tego dochodziła konieczność przemieszczania się z Konstancina do Katowic i z powrotem. Logika podpowiadała więc, że bezpieczniej i wygodniej byłoby grać z Norwegami w Warszawie” – zdradzał trener Engel w książce Macieja Polkowskiego „Futbol na tak”.

Dyrektor kadry Tomasz Koter, przeczesał śląskie rewiry, ale uznał, że w okolicy nie ma hotelu, w którym mogłoby odbyć się zgrupowanie przed spotkaniem ze Skandynawami. Biało-czerwoni zawitali więc na Górny Śląsk dopiero w przeddzień spotkania. Zostali zakwaterowani w hotelu „Warszawa” – dzisiejszym „Novotelu” – który, co ciekawe, jako swoją bazę wybrali też Norwegowie.

Kadrowicze wspominają, że ze Skandynawami ani razu nie minęli się nawet w korytarzu. Podpatrywać rywali zresztą nie było potrzeby, bo sztab szkoleniowy zadbał o odpowiednie rozeznanie. Dwóch współpracowników Jerzego Engela miało za zadanie przez kilka miesięcy śledzić i tłumaczyć norweską prasę. „Wiedzieliśmy, że nie będzie powołany Tore Andre Flo, że są kłopoty z Johnem Carewem, a zespól jest niezadowolony z ustawienia, jakie proponuje trener Nils Johan Semb, że wreszcie Ole Solskjaer chciałby bardzo grać jako środkowy, wysunięty napastnik” – wyliczał selekcjoner Polaków, który też miał jednak swoje problemy.

Bez klubu pozostawał Tomasz Iwan, dlatego nie został powołany. Z urazami zmagali się czołowi środkowi pomocnicy, Radosław Kałużny i Piotr Świerczewski, a głowa Jerzego Dudka zajęta była przeciągającym się transferem z Feyenoordu Rotterdam do Liverpoolu. Wiadome było, że nie zagra Adam Matysek, który odczuwał jeszcze skutki kontuzji barku, jakiej doznał w pamiętnym meczu z Norwegami w Oslo, wygranym 3:2.

Katowicka prohibicja

Fakt, iż kadra nie była na Śląsku, a w Konstancinie, umożliwił rozegranie sparingu z… Górnikiem Łęczna, który odbył się na trzy dni przed starciem z Norwegią. Polska wygrała 3:1 po golach Bartosza Karwana, Pawła Kryszałowicza i Radosława Gilewicza. Mecz obejrzało 4500 widzów – biletów nie było już tydzień wcześniej – a oficjele PZPN, Eugeniusz Kolator i Zbigniew Boniek, dokonali uroczystego przecięcia wstęgi na oddawanej do użytku nowej 2,5-tysięcznej trybunie stadionu Górnika. Engel dziękował szkoleniowcowi łęcznian, Pawłowi Kowalskiemu, za rozważną grę i brak kontuzji. Awans do mistrzostw świata był wszak sprawą ogólnonarodową.

Jak w ukropie uwijali się też organizatorzy na Stadionie Śląskim, chcąc na powrót stać się domem reprezentacji. O bezpieczeństwo postanowiono zadbać do tego stopnia, że… władze Katowic podjęły decyzję, że 1 września na terenie całego miasta obowiązywała prohibicja!

Na Stadionie Śląskim zasiadło 43 tysiące widzów. Jeśli ktoś był odurzony, to… podopieczni Jerzego Engela. Selekcjonerowi towarzyszyły talizmany – porcelanowy słonik od córki, różaniec papieski, krzyżyk betlejemski czy szczęśliwy płaszcz, ale zadbał też o odpowiednie nastawienie zawodników. Telewizja Polska udostępniła mu kasety, by mógł przygotować specjalny film motywacyjny. Trwał 15 minut. „Składał się z trzech części. Pierwsza – to wrześniowy najazd Niemców na Polskę, łamanie granicznych barier przez hitlerowców, zbiorowe mogiły Polaków, wreszcie sowiecki atak od wschodu; druga – obrazy dzisiejszej Warszawy, z jej pomnikami upamiętniającymi historię, z wypowiedziami ludzi pamiętających dawne czasy; trzecia – ujęcia bramek zdobytych podczas meczów z Armenią, Norwegią i Białorusią” – opowiadał selekcjoner.

Sieczka w głowie

W swojej biografii „Powrót Taty” (autor – Mateusz Karoń) opisywał tamte chwile również jeden z liderów kadry, Radosław Kałużny. „Nigdy wcześniej nie przeżyłem takiej odprawy. Większość opowiadań trenera Engela była bardzo interesująca. Wtedy jednak zastosował metodę niekonwencjonalną. Oglądaliśmy bardzo skróconą wersję historii Polski. Przeważała druga wojna światowa. Lektor mówił o rozkradaniu majątku Polaków, niszczeniu naszej kultury – całego dziedzictwa kraju. Opowiadał o napadaniu na nasze miasta i gwałceniu bezbronnych kobiet. Każdy siedział skupiony, nikt nie odważył się wypowiedzieć choćby słowa.

Na naszych twarzach pojawiła się wielka złość. Żądza zemsty. Siedzieliśmy tak, jakby ktoś właśnie testował na nas nową metodę do prania mózgów. W pewnym momencie – kubeł zimnej wody. Przebudzenie. Engel zapalił światło. Salę kinową opuściliśmy bez słowa. Trener zrobił nam w głowach niezłą sieczkę. Na murawę wkroczyliśmy z myślą walki za ojczyznę. Byliśmy tak nabuzowani, że tego dnia moglibyśmy pokonać wszystkich samą walką. Zgnietlibyśmy nawet mistrzów świata” – przekonywał Kałużny, który ostatecznie – podobnie jak Świerczewski – wybiegł na mecz w wyjściowym składzie.

Kilka dni wcześniej do sztabu reprezentacji zgłosiła się wrocławska firma ze środkiem pozwalającym szybciej likwidować urazy. „Okazał się nadzwyczaj skuteczny” – przyznawał Engel, dodając, że kadrowicze otrzymali też życzenia od papieża Jana Pawła II!

Telewizyjny rekord

Na Śląskim słynne „We are the champions” poniosło się jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, gdy na płycie boiska owację za mistrzostwo Europy do lat 19 otrzymała kadra prowadzona przez Michała Globisza. Po dwóch godzinach utwór Queen znów mógł rozbrzmieć w głośnikach.

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Paweł Kryszałowicz trafił „do szatni”, a w końcowym kwadransie drugi i trzeci cios Norwegom zadali super snajper Emmanuel Olisadebe (8 goli w eliminacjach) oraz dżoker Marcin Żewłakow. Chwilę po końcowym gwizdku do Chorzowa dotarły radosne wieści z Mińska, gdzie – po dwóch golach Andrija Szewczenki – Ukraina pokonała Białoruś. Na dwie kolejki przed końcem eliminacji Polska miała 20 punktów – o 7 więcej niż Ukraina. Można było rozpocząć świętowanie. „Jesteśmy!” – krzyczał na okładce „Sport”, meldując pierwszy po 16 latach awans na mundial.

„To, co działo się na Śląskim, będę pamiętał do końca życia – zaznaczał Jerzy Engel, który podrzucany przez zawodników fruwał w powietrzu jako piąty selekcjoner – po Józefie Kałuży, Kazimierzu Górskim, Antonim Piechniczku i Jacku Gmochu – który wprowadził Polskę do MŚ. Mecz w telewizji obejrzało ponad 9 milionów rodaków. Padł nowy rekord – przebito finałowy odcinek „Big Brothera” czy konkursy z udziałem Adama Małysza, który… był zaproszony na Śląski, ale leciał akurat do Sapporo na Letnią Grand Prix. – Wezmę jakieś piłkarskie materiały, japońscy dziennikarze pewnie będą o to pytać – przyznawał wybitny skoczek, który chwilowo musiał ustąpić piłkarzom miejsca na piedestale.

„Powrót z tego spotkania do Warszawy był niesamowity. Jechaliśmy trasą udekorowaną na biało-czerwono. Z mijanych samochodów pozdrawiano nas i wiwatowano przy nieustającym dźwięku klaksonów” – wspominał Engel, a na konferencji prasowej mówił, że… marzy już tylko o ciepłej kąpieli.

Kac po balandze

Zawodnicy zamiary mieli inne. Snuli plany na koreańsko-japoński turniej. – Wyżej już zajść nie można. Nie – to znaczy można. Zdobyć mistrzostwo świata… – zawieszał głos Marek Koźmiński.

Otrzeźwienie przyszło szybko. „Skoro mieliśmy już awans, mogliśmy ruszyć w tango. Kilka dni później nie wystąpiłem w przegranym 1:4 meczu z Białorusią. To, co prasa nazwała hańbą, dla naszego zespołu było najzwyczajniejszym skutkiem radości po pokonaniu Norwegów” – wzruszał po latach ramionami Kałużny, opowiadając, że tamta kadra lubiła się zabawić. „Od poniedziałku do środy obóz był jedną wielką popijawą. Wlewaliśmy tyle alkoholu, ile się dało. Na dyskotekę szły 22 osoby plus masażyści. W hotelu zostawali tylko trenerzy. Niespecjalnie nas interesowało czy Engel o tym wiedział. Był na tyle inteligentny, że raczej tak”.

Któż jednak wtedy – nawet mając dzisiejszą wiedzę – tamtego pierwszego dnia września by się tym przejął? Data ta – jak podkreślił sam selekcjoner – nabrała wtedy dla Polski zupełnie innego, radośniejszego wymiaru.

 

1.09.2001 – Stadion Śląski, eliminacje MŚ

POLSKA – NORWEGIA 3:0 (1:0)

1:0 – Kryszałowicz, 45 min, 2:0 – Olisadebe, 77 min, 3:0 – Marcin Żewłakow, 88 min
Sędziował Miroslav Liba (Czechy). Widzów 43000.

POLSKA: Dudek – Kłos, Wałdoch, Hajto, Michał Żewłakow – Karwan, Kałużny, Świerczewski (90. A. Bąk), Koźmiński (81. Krzynówek) – Kryszałowicz (75. Marcin Żewłakow), Olisadebe. Trener Jerzy ENGEL.

NORWEGIA: Myhre – Basma, R. Johnsen, Berg, Bergdolmo – Sorensen, Rudi, Leonhardsen (79. Rushfeldt), Strand (64. Ruse), Iversen – Solskjaer. Trener Nils Johan SEMB.
Żółte kartki: Hajto, Kałużny.

Na zdjęciu: Paweł Kryszałowicz (obok były trener Legii, Henning Berg), dziś walczący z ciężką chorobą, był strzelcem pierwszego w XXI wieku gola dla Polski na Stadionie Śląskim.