Truskawka na torcie. Na Narodowym przekroczone zostały dopuszczalne granice

Legia była zdecydowanym faworytem finału Pucharu Polski i udowodniła, że jest stworzona do spotkań o dużą stawkę. Największą różnicę w warszawskiej drużynie robił Miroslav Radović, a swoje dołożył Jarosław Niezgoda, który umie znaleźć się w polu karnym przeciwnika. Legia od pierwszej minuty narzuciła swój styl, fajnie rozgrywała atak pozycyjny, w posiadaniu piłki – 82 do 18 procent – była naprawdę ogromna różnica. Właściwie po meczu powinno być już po dwóch kwadransach, kiedy Legia strzeliła drugiego gola. Przerwy spowodowane racami dekoncentrowały jednak warszawską drużynę, choć ostatecznie i tak nie utraciła kontroli nad spotkaniem.

Race są oczywiście wpisane w kulturę kibicowską, a bez kibiców nie ma futbolu; taka jest prawda. Zresztą oprawa na początku finału była piękna, fenomenalne sektorówki zarówno na trybunie Arki, jak i Legii, i świece dymne w barwach obu klubów – to wpisywało się w standardy i dodawało uroku finałowi. Potem jednak granice zostały przekroczone. Stadion Narodowy uważany jest za bezpieczny, przyzwyczailiśmy się, że podczas meczów reprezentacji nie ma żadnych incydentów, a dodatkowo na trybunach przebywało kilka tysięcy dzieci, które przyjechały na Puchar Tymbarku. Tymczasem były momenty, że wszyscy musieli wdychać śmierdzące kłęby dymu. Potem doszły strzały z rakietnic z sektora Arki, co jest w ogóle niedopuszczalne i mecz znów został przerwany. Tymczasem race powinny być odpalone tak, żeby nie cierpiało widowisko. Nie mówiąc już o zagrożeniu bezpieczeństwa.

W Lidze Mistrzów Bayern i Roma nie dały rady odrobić strat, ale dyrektor sportowy włoskiego klubu ocenił, że gdyby w Champions League stosowano VAR, skład finału byłby zupełnie odmienny. Przynajmniej w połowie zgadzam się z nim, Bawarczycy na pewno zostali skrzywdzeni przez sędziów, powinni dostać ewidentnego karnego. Dziś to już jednak historia, możemy tylko ponarzekać. I wyciągnąć wniosek, że technologii, która pomaga między innymi polskim sędziom, nie da się już uniknąć na najwyższym poziomie rywalizacji. Dlatego dziwię się, że władze europejskiego futbolu dopuściły do takiego zaniedbania.

Faworytem wielkiego finału jest dziś dla mnie – kibica Realu Madryt – Liverpool. Gra zupełnie inaczej niż reszta czołowych zespołów w Europie, siłę uderzeniową opierając na trójce niesamowicie szybkich, mobilnych i kreatywnych zawodników. Styl Juergena Kloppa widoczny jest zresztą na każdym etapie budowania akcji, piłkarze tworzą trójkąty i błyskawicznie przechodzą do kontrataku, ale odnajdują się również w ataku pozycyjnym. I stosują bardzo wysoki pressing, a to się fajnie ogląda. Tyle że jest niebezpieczne, obrona angielskiego zespołu może kiedyś zostać mocno skarcona. Zresztą nawet Roma zdołała strzelić drużynie z Anfield sześć goli w dwumeczu. Było to jednak za mało na ofensywnie usposobiony Liverpool, który idealnie trafił z formą fizyczną na decydujący moment sezonu. Wygląda teraz naprawdę rewelacyjnie i na pewno utrzyma tę dyspozycję do finału Champions League.