Tylko wyniki cieszą

Pierwsza połowa spotkania z Łotwą była chyba najgorszą w wykonaniu biało-czerwonych w selekcjonerskiej kadencji Jerzego Brzęczka. Nasi piłkarze mieli problemy nie tylko z budowaniem akcji ofensywnych, ale także z powstrzymywaniem kontrataków rywali, którzy do przerwy częściej zagrażali bramce Wojciecha Szczęsnego. W sytuacji, gdy naprzeciw napastników Bayernu Monachium i AC Milan po naszej stronie, stanął gracz pierwszoligowego Bruk-Betu Nieciecza taką sytuację należy odbierać, jako co najmniej dziwną. A nawet – kuriozalną. Ponownie wyszło na to, że polski zespół do zwycięstwa pociągnęły indywidualności, bo jako kolektyw – zaistnieliśmy tylko fragmentami po przerwie.

– Ludzie z zewnątrz zastanawiali się, ile wygramy z Łotwą, a nie czy w ogóle to się powiedzie. Natomiast ja od początku nastawiałem się na trudny mecz. I taki właśnie był – stwierdził po końcowym gwizdku zdobywca drugiego gola, Kamil Glik. – Prawda jest taka, że czeka nas bardzo dużo pracy przed kolejnymi spotkaniami o punkty.

Brakowało kierownika

Z drugą częścią wypowiedzi stopera AS Monaco nie sposób się nie zgodzić. W niedzielę biało-czerwoni źle weszli w mecz, w sposób nonszalancki, i do przerwy nie zdołali przejąć nad nim kontroli. Brakowało pomysłu na rozerwanie szczelnych szyków nisko notowanego – i rozbitego kilka dni wcześniej przez Macedończyków – rywala. Nasi piłkarze po raz kolejny nie czuli się dobrze w taktyce bez dwóch klasycznych szybkich skrzydłowych, na którą uparł się selekcjoner. Przesunięty na lewą stronę Piotr Zieliński nie był – co zrozumiałe – kierownikiem środka pola, ale nie zachowywał się także jak specjalista od biegania na kresce. Nie tylko jednak z tego powodu nasza lewa flanka nie funkcjonowała.

Arkadiusz Reca nie ma w Atalancie Bergamo miejsca w składzie, a co za tym idzie – brakuje mu rytmu meczowego. A niedostatek boiskowego obycia u szybkiego obrońcy dodatkowo utrudniał organizację gry w tym sektorze boiska. Surowej oceny „ławkowicza” z Serie A nie zmienia nawet asysta przy otwierającym golu Roberta Lewandowskiego. Popełnił bowiem tyle błędów, że zanim popisał się dokładnym dośrodkowaniem, bardziej klasowy rywal mógłby bezpiecznie prowadzić.

Obiektywne okoliczności

– Mimo że miałem najdłuższe dostępne kołki, także ślizgałem się na boisku. Większych naprawdę nie produkują. Wszyscy zresztą jeździli na tej nawierzchni, na której przyszło nam grać w niedzielę na Stadionie Narodowym. Łotysze również. Na pewno jednak nie była to wina źle dobranego obuwia – otwarcie powiedział po meczu Glik podając jedną z obiektywnych przyczyn dalekiej od oczekiwanej postawy biało-czerwonych.

Drugą stanowiła epidemia grypy, która dopadła polski zespół podczas zgrupowania. W sumie aż dziesięciu zawodników spośród tych, których trener Brzęczek zaprosił na zgrupowanie zmagało się z wirusem. Nawet jednak taka okoliczność nie usprawiedliwia stosowanej z uporem maniaka przewidywalnej gry wrzutkami w pole karne, które pilnujący odległości między formacjami i poszczególnymi zawodnikami goście bez większego trudu wybijali. Bodaj tylko raz nasz zespół zdecydował się na długie prostopadłe podanie do Lewandowskiego, któremu kapitan powinien nadać status asysty. Było bowiem zaskakujące dla łotewskich obrońców. Po raz kolejny zabrakło w naszej drużynie nie tylko lidera, ale i zmiany rytmu oraz sposobu gry. A skoro już mowa o dystansach między poszczególnymi liniami, to u nas były momentami tak duże, że wręcz uniemożliwiały szybkie rozegranie. Zwłaszcza że do przerwy drużyna była dziwnie apatyczna, właściwie tylko Lewandowski sprawiał wrażenie człowieka pazernego na wygraną. A zdecydowana większość partnerów kapitana prezentowała… stójkę.

(Zbyt) prosta gra?

Po zmianie stron nastawienie do gry było inne, wyraźnie lepsze, ale gdyby Łotysze nie opadli z sił i nie zwiększyli w sposób znaczący odległości między formacjami, to o wynik kibice mogliby drżeć jeszcze dłużej. Zmianę rezultatu przyniosły przecież dwie wrzutki z gatunku tych, jakie wcześniej nie czyniły wielkiego spustoszenia na przedpolu bramki Pavelsa Steinborsa. To zresztą znamienne, że w rozpoczętych w czwartek kwalifikacjach nasz zespół gole zdobywa tylko po strzałach głową. I świadczy, niestety, o ubogim wachlarzu środków stosowanym przez biało-czerwonych.

Dotąd prosta, czasami mocno chaotyczna gra, okazywała się wystarczająca, ale rychło może się okazać, że wszyscy nieco przeceniliśmy wagę zwycięstwa w Wiedniu. Austriacy nie zapunktowali przecież także w drugim spotkaniu eliminacji i na dziś to już nie oni pretendują do miana naszego najtrudniejszego rywala w grupie G. Wyniki oczywiście cieszą, natomiast brak stylu biało-czerwonych – martwi. Trudno w ogóle mówić o postępie w jakimkolwiek aspekcie gry – i to mimo wzrostu formy i notowań większości kadrowiczów Brzęczka – poczynionym w tym roku. W porównaniu do jesieni zmieniła się tylko jakość rywali. To znaczy zmalała skala trudności…

 

Na zdjęciu: Selekcjonerzy się zmieniają, a o wynikach kadry wciąż decydują starzy bohaterowie. Kandydaci na nowych – głównie zawodzą.