Valverde wreszcie złoty. Polacy tłem

Alejandro Valverde, 38-letni kolarz z Hiszpanii, miał do wczoraj na swoim koncie aż sześc medali mistrzostw świata w wyścigach ze startu wspólnego, ale ani jednego złotego. Do tej pory zdobywał dwa srebrne i cztery brązowe krążki. Trofeum z najcenniejszego kruszcu było jego wielkim marzeniem, a przed bardzo trudną rywalizacją na tyrolskiej trasie eksperci zgodnie uważali, że wyścig ten jest ostatnią szansą dla doświadczonego zawodnika na zdobycie tęczowej koszulki mistrza świata. Sam zainteresowany specjalnie się do tej rywalizacji przygotowywał, a hiszpańska drużyna starała się robić wszystko, aby pomóc swojemu liderowi. Udało się. Po wyścigu, który nie przejdzie do historii ze względu na dramaturgię, ale na pewno zapadnie w pamięci kibiców z powodu pasjonującej końcówki, Alejandro Valverde nareszcie został mistrzem świata.

Sagan abdykował

Bardzo wysoki stopień trudności trasy spowodował, że rywalizacja od pierwszych kilometrów przebiegała według dość czytelnego scenariusza. Tuż po starcie zawiązała się 11-osobowa ucieczka, w której znaleźli się przede wszystkim tacy kolarze, którzy chcieli się pokazać, ale nie myśleli o sukcesach. Dość szybko harcownicy uzyskali sporą przewagę i przed wjazdem na rundy – których kulminacyjnym momentem był podjazd pod Igls – mieli prawie 18 minut zapasu nad peletonem. Grupa zasadnicza kręciła spokojnie, ale z każdym okrążeniem przewaga czołówki malała. Do mety pozostawało bowiem jeszcze sporo kilometrów, a wraz ze wzrostem tempa kolejni kolarze zaczęli mieć problemy. Poważniejsza selekcja rozpoczęła się na przedostatniej z sześciu krótszych rund. Wtedy kłopoty zaczął mieć m.in. Peter Sagan i stało się jasne, że po trzech zwycięstwach w mistrzostwach świata z rzędu, „Peto” abdykuje i pozwoli sobie odebrać tęczową koszulkę, co było zresztą do przewidzenia. Ostatecznie Słowak zszedł z roweru i nie ukończył wyścigu, czyli krótko mówiąc abdykował jeszcze przed… zakończeniem rywalizacji.

Klęska „Kwiato”

Kiedy do mety pozostawało jeszcze ok. 50 km, a przewaga ucieczki wynosiła już mniej niż 4 minuty, na czele peletonu zaczęło dziać się niespokojnie. Kilku kolarzy próbowało nawet ataków, a wśród nich znaleźli się Rafał Majka i Michał Kwiatkowski, którzy postanowili sprawdzić nogę. W tym momencie wydawało się, że nasi czują się nieźle, ale kilka minut później oczom polskich kibiców ukazał się zdecydowanie nieoczekiwany i niemiły obrazek. Na przedostatnim podjeździe pod Igls, „Kwiato” zaczął odstawać od ciągle sporego, bo liczącego sobie ponad 50 zawodników peletonu. To nie był chwilowy kryzys, czy też problem techniczny. Nasz kolarz, który był czwarty podczas jazdy indywidualnej na czas i mówił, że czuje się dobrze, aby powalczyć o najwyższe cele w wyścigu z startu wspólnego, zwyczajnie osłabł. Zabrakło sił i nadzieje na walkę o pozycję medalową prysły niczym mydlana bańka. Cóż, Kwiatkowski nie wytrzymał trudów wyścigu i to nie był jego dzień. Przed rywalizacją nawet przez zagraniczne media Polak był stawiany w roli faworytów. Tymczasem poniósł klęskę, żegnając się z szansami na cokolwiek zdecydowanie zbyt wcześnie. Jak na swoje możliwości i nasze oczekiwania.

Mimo zaciśniętych zębów

W peletonie pozostał już tylko Rafał Majka, bo czterej pozostali Polacy biorący udział w rywalizacji wcześniej odpadli od grupy. „Zgred” cały czas trzymał się jednak pod koniec stawki, co nie zwiastowało niczego dobrego. Ostatnim fragmentem trasy było dłuższe okrążenie z ostatnią wspinaczką pod Igls, a także z piekielnie sztywnym podjazdem o nazwie „Piekło”. Na pierwszej górze peleton zlikwidował ostatnich śmiałków, którzy zaatakowali na początku wyścigu. Najdzielniejsi okazali się Duńczyk Kasper Asgreen i Norweg Vegard Stake Laengen. Wówczas kontrolę nad wydarzeniami przejęli Francuzi i wydawało się, że nikt nie będzie w stanie odebrać „Trójkolorowym” tytułu mistrza świata. Gdy rozpoczynał się ostatni, szalenie wymagający, podjazd stało się jasne, że Innsbruck nie okaże się szczęśliwy dla polskich kolarzy. Rafał Majka, mimo szczerych chęci i zaciśniętych zębów, nie był w stanie przesunąć się do przodu stawki i ciągle jechał w okolicach 30 miejsca. Tymczasem to z przodu rozgorzała pasjonująca walka o medale, a pierwszy – jeszcze na poprzednim podjeździe – zaatakował Michael Valgren.

Kanadyjska niespodzianka

Duńczyk został jednak doścignięty, a czołówka niemal momentalnie została zredukowana do mniej niż 10 zawodników. Niemal z każdym metrem odpadali kolejni, a gdy kłopoty zaczął mieć główny faworyt, czyli Julien Alaphilippe, z przodu pozostało czterech kolarzy. Później z grupy liderów odpadł Włoch Gianni Moscon, a najlepiej z niewyobrażalną wręcz stromizną radzili sobie Alejandro Valverde, Romain Bardet i dość niespodziewanie Kanadyjczyk Michael Woods, który wprawdzie był wymieniany w gronie kandydatów do wysokich miejsc, ale w czwartym, albo w piątym szeregu.
Ta trójka miała podzielić między sobą medale, ale na zjeździe dogonił ją nieoczekiwanie Tom Dumoulin. Holender był jednak bardzo zmęczony pościgiem, dlatego ostatecznie finiszował czwarty. Valverde nie wypuścił z rąk wielkiej szansy i minął linię mety jako pierwszy. Na ostatnich metrach bardzo bliski szczęścia był Bardet, ale nieco zabrakło mu do triumfatora. Woods tymczasem zdobył pierwszy od 34 lat medal MŚ dla Kanady w wyścigu ze startu wspólnego.

Wyścig ze startu wspólnego elity mężczyzn (258,5 km)
1. Alejandro Valverde (Hiszpania) 6:46.41, 2. Romain Bardet (Francja), 3. Michael Woods (Kanada), 4. Tom Dumoulin (Holandia) – wszyscy ten sam czas, 5. Gianni Moscon (Włochy) +13, 6. Roman Kreuziger (Czechy), 7. Michael Valgren (Dania), 8. Julian Alaphilippe (Francja), [35. Rafał Majka +4:00.