W jednym momencie Iga zaczęła patrzeć na świat oczami dorosłej

Każde dziecko powinno kiedyś wyfrunąć z gniazda, a to, czy zachowa potem zdrowe relacje z rodzicami, czy do nich wrogość – to już efekt tego, co wyniosło z domu, poniekąd obopólny owoc – mówi Tomasz Świątek, tata 19-letniej triumfatorki wielkoszlemowego French Open w Paryżu, jednej z największych sensacji w światowym sporcie roku 2020.


Czy Iga lubi prezenty? Co znajdzie pod choinką?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Pytanie, kto prezentów dostawać nie lubi? Cała sztuka, żeby był trafiony. Coś mi chodzi po głowie, ale temat nie jest zupełnie rozszyfrowany. W każdym razie Iga nie jest pod tym względem wymagająca. Nigdy też nie było po żadnej ze stron wygórowanych oczekiwań. Ani biżuterią, ani błyskotkami się nie obnosi. Książka, owszem, ale też nie byle co, a że czyta w wersji elektronicznej, to nawet nie wiem, co konkretnie w tej chwili. Myślę, że drobiazgi płynące z serca są zwykle najbardziej trafione.

Byłby pan rozczarowany gdyby Iga nie dostała prezentu od rodaków i nie wygrała plebiscytu na Sportowca Roku?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Gdzieś z tyłu głowy takie myśli krążą. Robert Lewandowski sprawia wrażenie jakby pracował na dwa albo i trzy etaty. Zasługi ma wielkie, a ambicja która mu przyświeca, to jego ciągłe nienasycenie, budzą tylko podziw.

Namawiałbym sportowców, żeby brali z niego przykład. Niejeden w jego sytuacji już by myślał o zawieszeniu butów na kołku, a jemu wciąż mało. To naprawdę piękne, ale – nieco żartując – jeden z powodów, który mnie trochę martwi w kontekście Igi. Jest też Bartosz Zmarzlik, który powtórzył mistrzostwo świata, co nie zdarza się często.

Tomasz Świątek z córką po triumfie w juniorskim Wimbledonie w 2018 roku. Fot. instagram.com/benrothenberg

Ale umówmy się – mistrzyni wielkoszlemowej nigdy wcześniej nie mieliśmy. A Lewandowski – cóż, strzela i zdobywa puchary dla Bayernu, nie dla Polski…

Tomasz ŚWIĄTEK: – Może więc jakoś cichaczem się uda. Gdybym mógł, to bym pięć razy zagłosował, ale już raz zagłosowałem, więcej nie mogę. Sam nigdy nie miałem szans na takie zaszczyty. Tym, co osiągnęła Iga, już ze dwa razy nakryła mnie kapeluszem.

Wspomniał pan o nienasyceniu. Iga już na starcie swojej kariery osiągnęła jej szczyt, zdobyła coś, o czym inni tenisiści marzą latami. Mamy prawo liczyć, że to dopiero początek jej wielkich sukcesów?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Mam nadzieję, kiedyś mówiła że chciałaby wygrać wszystkie szlemy. Ale nie chcę bawić się we wróżkę, bo trudno cokolwiek przewidzieć. Na taki triumf jak Igi w Paryżu musi się złożyć wiele różnych czynników na korcie i poza nim, jak dyspozycja, dobre losowanie.

Do tego dochodzi specyfika dyscypliny, ogromny wysiłek fizyczny i mentalny. Ja mogę wspierać, pomagać, kibicować, ale wszystko w rękach Igi. Dziś wiadomo, że sezon 2021 będzie grała z zupełnie innej pozycji – już nie będzie młodą tenisistką, aspirującą, która się gdzieś dobija, tylko taką, która już zrobiła wielki wynik i teraz to jej rywalki będą wychodziły na kort z hasłem „bij mistrza!”.

Iga ma świadomość, że nie będzie łatwo. Ale tak to działa. Ta motywacja pretendentów sprawia, że podnosi się poziom, widowiskowość meczów. Oczywiście mistrz chciałby zawsze łatwo wygrywać, ale kibic oczekuje emocji, rywalizacji, zaciętości, także niespodzianek, których w 2020 roku jedną z autorek została Iga.

Czy tutuł wielkoszlemowej mistrzyni dokonał w waszym życiu rewolucji? Jak znosi to Iga, czy zauważył pan zmiany?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Iga się nie zmieniła, jest tą samą dziewczyną. Ale nie… Zmieniła się – wydoroślała. W jednym momencie zaczęła patrzeć na świat oczami osoby dorosłej. I nie mogę się pożalić, że zaczęła gwiazdorzyć, czy gdzieś źle się zachowała, kaprysiła. Zupełnie nie. Natomiast zauważyłem, że patrzy na tenis jeszcze bardziej profesjonalnie. Dzięki temu sukcesowi jakby bardziej dojrzała, poznała swoją wartość.

Z mojej perspektywy to bardzo fajne. Jako rodzice dążymy przecież do tego, żeby dzieci robiły to, w co się angażują, najlepiej jak to możliwe. Z sercem, z wiarą, że wszystko jest możliwe. Przecież mało komu udaje się osiągnąć taki sukces w tak młodym wieku. Co więcej, Iga zanim zdobyła wielkiego szlema, nigdy nie wygrała seniorskiego turnieju niższej kategorii – to coś niesamowitego.

Tylko raz była w finale turnieju najniżej cenionego, 250 tysięcy dolarów. Tamten mecz przegrała, ale to była dobra lekcja, bo wyciągnęła z niej same pozytywne wnioski.

Jako były wioślarz – olimpijczyk z Seulu (1988), wyobrażał pan sobie kiedykolwiek córki z wiosłami w wodzie?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Nigdy! Powiem szczerze, choć może się komuś narażę – wioślarstwo to jest tak ciężki sport, że kobiet w ogóle bym do tego nie angażował. To jest dyscyplina mordercza, w wiosłowanie zaangażowane są wszystkie partie mięśni, a zmęczenie jest potworne. Tak więc nigdy nie myślałem, żeby pchać w to córki. Od strony czysto sportowej też niewdzięczna – jak po starcie nie uda się przesunąć łódki bliżej lidera, to na koniec już nie nadrobisz, bo nie zdążysz.

W tenisie można przegrać seta 0:6, ale wygrać mecz, co oczywiście działa w obie strony. W wioślarstwie masz 1-2 imprezy główne w roku. Zostajesz mistrzem świata albo olimpijskim, ale jak słabiej popłyniesz w następnej imprezie, to porażka wlecze się za tobą cały rok. W tenisie, owszem przez cały rok trzeba zbierać punkty do rankingu, żeby grać w coraz lepszych turniejach, ale też co tydzień – mówię o normalnych warunkach, sprzed pandemii – masz szansę się odkuć.

Z drugiej strony w wielkim szlemie jest 127 przegranych i tylko jeden zwycięzca, a porażka to coś naturalnego. Posmakowałem jednego, poznałem drugiego i sercem jestem przy tenisie, choć sam odbijam zupełnie amatorsko.

Ale pan swojego wyboru nie żałował?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Ja zostałem wioślarzem z poboru, nie z miłości. Takie otworzyły się wtedy przede mną możliwości. W technikum samochodowym w Warszawie tworzono klasę sportową – warunek: trzeba wiosłować. Łatwiej było się dostać po prostu. Ćwiczyliśmy dużo na Kanale Żerańskim, gdzie warunki były optymalne, woda stojąca, nie było kłopotu, z prądem czy pod prąd. Gdzieś po 2,5 roku sytuacja się zmieniła. Jak człowiek robi coś regularnie, codziennie, to zaczyna mu się podobać, pojawiły się też pierwsze sukcesy.

I nagle okazało się, że z 23 wioślarzy, którzy zaczynali naukę w tym technikum, w trzeciej klasie zostałem sam. Reszta się wykruszyła, z różnych powodów. W wakacje letnie jechałem do ośrodka treningowego na Mazurach. Intensywnie zacząłem pracować nad samym sobą. Zostałem mistrzem Polski do lat 18, co otworzyło mi drogę do reprezentacji.

Starsza o trzy lata siostra Agata też uprawiała tenis, na przeszkodzie w rozwoju stanęły kontuzje kolan.

Utrzymuje pan kontakt z kompanami z wioślarskiej czwórki; byli nimi Sławomir Cieślakowski, Mirosław Mruk i Andrzej Krzepiński?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Nie. Nasze drogi się rozeszły. Na mistrzostwach świata osada się rozpadła – jeden się wyłamał i zrezygnował w ogóle, dwóch poszło pływać gdzie indziej, a mnie chciano wsadzić do osady z młodymi. Nie chciałem tyrać w niewiadomym celu. Zrezygnowałem ze sportu z dnia na dzień.

Poszedłem do normalnej pracy. To była prywatna firma, która zajmowała się sprzętem biurowym. Zostałem ich serwisantem, ale byłem źle traktowany. Nigdy nie zarobiłem tyle, ile mi obiecywano – a miałem mieć więcej niż w sporcie. Poszedłem na swoje. Jakoś się kręciło.

To co zarabiałem, inwestowałem w córki, choć ryzykowałem, bo nie pilnowałem swojego interesu, a nie da się siedzieć półdupkiem na dwóch stołkach. Moja firma jeszcze działa, ale śladowo.

Są podobno dwie szkoły wychowywania młodych tenisistów – masz kasę i rób co chcesz albo daję kasę, to wymagam. Z którą się pan identyfikował? Należał pan do słynnego tenisowego KOR-u, czyli Klubu Oszalałych Rodziców?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Kiedy moje córki uczyły się gry w tenisa, i ja uczyłem się tenisa, liczenia punktów i sposobu funkcjonowania na korcie. Nie ukrywam, że nie zawsze byłem grzeczny i spokojny, nie chodziłem ze złożonymi rączkami do kościoła. Było wiele frustrujących sytuacji. Trudno zachować zimne opanowanie, gdy angażuje się emocje, czas, pieniądze, a pan widzi, że ktoś ewidentnie oszukuje pana dziecko. A to sędzia pokazuje na aut, a ty widzisz, że piłka była w korcie, a to przeciwniczce coś niemiłego wyrwie się z ust.

Wielokrotnie ponosiły mnie nerwy, coś komentowałem na głos, ale też nigdy nie rzucałem się w stronę innych rodziców, co podobno się zdarza. Po rozmowach, głównie ze starszą córką Agatą, uczyłem się bycia rodzicem przy korcie. To przychodzi z czasem.

A więc jednak wydaję swoje pieniądze, więc wymagam? Wtrącał się pan do pracy trenerów?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Nigdy. Oczywiście wielokrotnie było tak, że po treningu rozmawialiśmy, przekazywałem swoje spostrzeżenia, co mi się na przykład nie podobało. Przywoziłem córki na zajęcia, a potem odwoziłem, w międzyczasie zawsze kręciłem się w pobliżu, bo nie opłacało mi się wracać do miasta coś załatwiać.

Ta moja obecność sprawiała, że byłem pośrednio zaangażowany w to, co córki robią. A skoro to ja płacę za kort, trenerów, podróże, to mam prawo oczekiwać, że ja i moje dzieci będziemy profesjonalnie „obsłużeni”. Jeżeli trener, działacz, sędzia, ktoś tam jeszcze dbają o nas, solennie wykonują obowiązki, to okej. Mało kto wydaje tysiąc czy dwa i nie liczy się z tym, co za to dostaje – no chyba że nie płaci za nic, wtedy jest „neutralny”, cieszy się nawet, że dziecko się rusza i nie przesiaduje przed komputerem.

Gdy wiosłowałem, mój ojciec, owszem, interesował się tym, co robię, ale był zupełnie obok. Nie musiał jednak za nic płacić. Dostawałem wszystko na tacy. A czym lepsze wyniki, tym lepsze propozycje. Przywożono mnie na zawody, dawano jeść, spać, odwożono. Miałem dwa stypendia – klubowe na AWF-ie i w reprezentacji. Trzymałem pana Boga za nogi, jako młody chłopak zachłysnąłem się, bo zarabiałem więcej niż ojciec po 20 latach pracy w swoim zawodzie.

W tenisie jako rodzic musiałem już za wszystko płacić, o wszystkim pomyśleć, wszystkiego uczyłem się od podstaw. Sam. Starsza córka do dziś mi wypomina „ty to tato zrobiłeś na mnie dużo błędów, na Idze już nie”. Federacja nie tłumaczy, jak tego uniknąć.

Wiele matek i ojców przyprowadza pociechy na kort, pokazuje na Radwańską czy Świątek i mówią, że oni by chcieli, żeby ich dziecko też tak grało. Ale są kompletnie zieloni, jak poruszać się w tym gąszczu, w pokręconym tenisowym świecie. Nie ma wskazówek, co robić, do kogo się zwrócić, gdzie pojechać, za co, ile i komu zapłacić…

Dużo pan zainwestował zanim zaczął zbierać plony?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Uprzedzę pana pytanie – nigdy nie sprzedawałem obrazów, bo nigdy ich nie miałem. Prowadziłem własną działalność gospodarczą, i te środki w części przeznaczałem na tenis córek. Po cichu marzyłem, że może będą z tego kiedyś na świecie dwie Świątkówny – jak Williamsówny czy Radwańskie. Trochę się nie udało, bo Agacie kolanka nie wytrzymały, choć wszystko już jest w porządku. Młodsza córka spełniła jednak te marzenia.

A propos obrazów… Czy tata Radwański gratulował tacie Świątkowi po Paryżu?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Nie miałem od niego telefonu, ale nie wiem jak dziewczyny ze sobą… Nie znamy się tak naprawdę, choć gdzieś tam się mijaliśmy. Gdy jednak ja przesuwałem się z dwiema małoletnimi, które dopiero próbowały się uczyć grać w tenisa, pan Piotr miał już takie, które coś osiągnęły. No i Radwańscy to Kraków, a my pod Warszawą, to też nie sprzyjało nawiązaniu bliższych kontaktów.

Iga z Tatą i starszą siostrą.

W sumie tak po ludzku można założyć nieszkodliwą zazdrość – siostry Radwańskie próbowały tyle lat i nic. A tu pach, 19 lat i od razu Wielki Szlem…

Tomasz ŚWIĄTEK: – Każdy ma swoje pięć minut. Czapki z głów przed Agnieszką, za to co zrobiła, jak długo utrzymywała się na topie. Życzyłbym sobie, by Iga też tak długo w nim była. To zależy już od niej samej, tak jak zależało od Agnieszki. Radwańska grała nieco w innych tenisowych czasach, dzisiaj tenis żeński jest szybszy, bardziej siłowy, ofensywny. Dlatego błędem jest porównywanie.

Każdy ma swoje warunki, każdy inne okoliczności. Nie da się postawić obok dwóch zawodniczek i zapisać ten sam model kariery. Jeżeli nawet obie zaczną w tym samym momencie, w tym samym turnieju, to jedna zajdzie wyżej i już ma z tego powodu handicap – więcej punktów, kolejny większy turniej, itd.


Czytaj jeszcze: Mózg, tajna broń nastolatki

Kiedyś próbowałem porównywać i analizować rozwój karier Woźniackiej i Szarapowej, w jakich turniejach grają, co osiągają. I w końcu żarówka mi się w głowie zapaliła – każda z nich ma swoją własną drogę, choć bierze udział w podobnych turniejach. Ta droga może też być sukcesem. I to jest piękne, każdy może sobie wybrać ścieżkę kariery – dla jednego wielkim sukcesem będzie już gra w finale, dla innego liczą się tylko zwycięstwa w wielkim szlemie i numer jeden na świecie.

Dla wielu sportowców sukcesem jest sam start w igrzyskach. W przypadku Igi przełożone zawody w Tokio będą miały pewnie większą rangę?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Sam udział w igrzyskach to nie jest wielkie wyróżnienie. Należy powalczyć o jak najlepszy wynik. Trzeba sobie jednak uświadomić, że to impreza specyficzna, wyjątkowa. A właściwie dwie imprezy w jednej. Z jednej strony mamy wioskę olimpijską – ta wielka stołówka, wszystkie kuchnie świata, gdzie spotykasz i rozmawiasz ze sportowcami z różnych dyscyplin i zakątków, niesamowity misz-masz kultur, ludzi, zwyczajów. Można się w tym zagubić, zatracić.

A druga strona to ta stricte sportowa – wyjeżdżamy z wioski na swój obiekt i walczymy o medal w najważniejszych zawodach czterolecia. Ta skrajność jest w sumie piękna, ale cała sztuka w tym, żeby się w tym odnaleźć, pamiętać, po co tak naprawdę na igrzyska się przyjechało.

Czy sprawuje pan wciąż nieformalną opiekę nad karierą córki? Jak pana nazwać – dyrektorem zarządzającym, prezesem nieformalnego przedsiębiorstwa „Iga Świątek company”?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Bardziej księgowym, rachmistrzem, kontrolerem wydatków.

No tak, komu zaufać bardziej jak nie rodzicielowi…

Tomasz ŚWIĄTEK: – Oj, zdarzali się ojcowie, którzy defraudowali pieniądze dzieci… Nie wtrącam się w trening, sprawy fizjologiczne, odnowę biologiczną, sferę mentalną. Tak jest już od pewnego czasu. Rozliczam trenerów, wyjazdy. Tenis to nie tylko bycie na korcie, ale armia ludzi, która przy tym pracuje.

Iga ma trzech trenerów, do tego są pijarowcy, menedżerowie. Każdy ma jakieś zadania w swoim zakresie, a wszystko po to, żeby Iga mogła skupić się na treningu, grze i osiągała jak najlepsze wyniki. Cieszy mnie też, że ona kompletnie nie patrzy na tenis przez pryzmat pieniędzy. Tyle słyszy się o piłkarzach, że zarabiają sporo, a chcą jeszcze więcej. Dla niej najważniejszy jest sam tenis, gra, rywalizacja. Cała reszta to dodatek.

A gdy przyjdzie dzień, w którym Iga powie – dziękuję tato, ale chcę się usamodzielnić – to…?

Tomasz ŚWIĄTEK: – Nie boję się tego. Nie czułbym się z tym źle. Ja mówię, że droga zawsze wolna. Iga ma już dowód osobisty, mogłaby mieszkać sama. Ale na razie w mojej osobie ma parasol ochronny, ma wszystko podane i przywiezione, jestem jak na zawołanie, zawsze służę pomocą. Mieszkamy pod jednym dachem, więc rozmawiamy na wiele tematów, także życiowych, osobistych.

Oczywiście mam nadzieję, że Iga nigdy nie powie, żebym się wynosił… Uważam, że każde dziecko powinno kiedyś wyfrunąć z gniazda, a to, czy zachowa potem zdrowe relacje z rodzicami, czy do nich wrogość – to już efekt tego, co wyniosło z domu, poniekąd obopólny owoc.

Na zdjęciu: 10 października 2020 roku to najważniejszy dzień w sportowej karierze Igi Świątek – triumf w wielkoszlemowym turnieju niedaleko wieży Eiffla.

Fot. Pressfocus