W Łodzi wracają wiosenne koszmary

Kibicom ŁKS przypomina się koszmarna runda wiosenna poprzedniego sezonu. W kolejnych czterech meczach ich drużyna zdobyła zaledwie jeden punkt za remis z Puszczą 4:4, gdy trzykrotnie nie potrafiła utrzymać dwubramkowego prowadzenia.


Pozostałe trzy spotkania przegrała, w tym w miniony wtorek 3:4 z Miedzią, gdy to ŁKS z kolei gonił wynik, dwa razy doprowadził do remisu, ale tuż przed samą metą dał się wyprzedzić. Do kolejnego wyrównania nie doszło – sędzia nie odważył się przyznać gospodarzom „jedenastki” w ósmej minucie doliczonego czasu za faul Szymona Matuszka na Tadeuszu Nawotce, co do którego w innych okolicznościach nie miałby zapewne wątpliwości.

„Przegraliśmy nie z Miedzią, nie z sędzią, ale z własnym brakiem odpowiedzialności” – samokrytycznie ocenił grę swojego zespołu trener ŁKS Wojciech Stawowy. Na taką słowną chłostę zasłużyła przede wszystkim łódzka defensywa, a także Samu Corral, który wyraźnie zwariował – kopał i przewracał rywali bez piłki, co musiało się skończyć czerwoną kartką.

Sędzia Patryk Gryckiewicz z Torunia aż 12 razy w tym meczu sięgał po kartki – dziesięciokrotnie po żółte i dwa razy po czerwone, wliczając też kary dla trenera Stawowego, który usunięty został z ławki. Zwykle komentuje się taki fakt określeniem „sędzia nie panował nad sytuacją”, a przecież jest to dowód na to, że miał wszystko pod kontrolą w sytuacji, gdy zawodnicy obu drużyn popełnili w całym meczu 45 przewinień. Taki sposób gry narzucili goście (26 fauli), a przewodził w tym ich czołowy „zwierz destrukcyjny” Marcin Garuch, dla którego faul był głównym sposobem powstrzymania rywala.

Goście bezlitośnie wykorzystali błędy łódzkiej defensywy. Ich lider Kamil Zapolnik pokazał, że zasługuje na miano króla strzelców I ligi. Przy pierwszym golu bez problemów poradził sobie z Janem Sobocińskim, pry drugim – strzelił celnie głową po dośrodkowaniu partnera. W każdym z czterech przypadków łódzcy obrońcy zachowali się fatalnie, a jedynym ich usprawiedliwieniem może być fakt, że defensywa ŁKS zagrała w tym meczu w kompletnie zmienionym składzie w porównaniu z ostatnimi meczami.

Wrócili wprawdzie po kartkach Sobociński i Maciej Wolski, ale za to zabrakło Morosa (kontuzja) oraz Dąbrowskiego i Klimczaka (ława), a Dankowski grał po innej stronie niż wcześniej. Po raz pierwszy w lidze zagrał 25-letni Daniel Celea, którego piłkarski dorobek w Rumunii zamyka się grą w II-ligowych zespołach, a w ŁKS debiutował w niedawnym pucharowym meczu w Janikowie. Podobno był obserwowany przez kilka miesięcy, ale jak na razie swoje umiejętności głęboko ukrył.


Czytaj jeszcze: Jak na huśtawce. Siedem goli w Łodzi!

„Zagraliśmy skutecznie pod względem taktycznym” – mówił z kolei trener Miedzi Jarosław Skrobacz. – „Przespaliśmy tylko moment po czerwonej kartce, gdy moim piłkarzom wydawało się, że zwycięstwo jest już pewne”. ŁKS doprowadził szybko do wyrównania, a kolejne bramki Joana Romana uratowały skórę przede wszystkim bramkarzowi Jędrzejowi Grobelnemu, który wykopując piłkę trafił w plecy Dragoljuba Srnicia i to jemu należałoby przypisać tego gola jako „samobója”, a nie Srniciowi.

Paradoksalnie seria niepowodzeń nie zmieniła sytuacji ŁKS w tabeli i nawet przewaga nad trzecim zespołem pozostała czteropunktowa. Mimo wszystko ŁKS pojedzie więc do Niecieczy jako wicelider, ale jak Wojciech Stawowy, który sam będzie musiał się chowa w autokarze, pozbiera skład – nie wiadomo. Kontuzjowani są Sekulski, Moros i Sobociński, Corral nie zagra po kartkach.

A Miedź ma czołówkę już w zasięgu wzroku. W najbliższym spotkaniu ze Stomilem w Legnicy będzie faworytem.


Fot. Twitter.com/lks_lodz/Radosław Jóźwiak