Warto być cierpliwym

Mówi się, że staje się zbyt przewidywalny. Że w porównaniu do Giro d’Italia czy Vuelta a Espana jest zbyt łatwy i, że zbyt często mówi i pisze się o tym, co dzieje się wokół wyścigu, a nie na samej trasie. Ale tegoroczny Tour de France udowodnił, że ciągle jest największym wyścigiem w kolarskim kalendarzu. Rywalizacja podczas 105. edycji „Wielkiej Pętli” bywała pasjonująca. Wprawdzie dominacja drużyny Sky okazała się niepodważalna, ale wyścig miał też innych bohaterów. I tylko szkoda, że ze względu na złożone okoliczności wśród pierwszoplanowych postaci zabrakło polskich kolarzy. Przed wyścigiem, po cichu, liczyliśmy na to, że to będzie nasz Tour de France. Że Rafał Majka zawalczy o wysokie miejsce w klasyfikacji generalnej, a Michał Kwiatkowski spełni marzenie o etapowym zwycięstwie. Tak się nie stało, jednak Geraint Thomas, zwycięzcy wyścigu, pokazał, że warto być cierpliwym.

Pokonał wszystkie trudności

Walijczyk w „Wielkiej Pętli” zadebiutował w 2007 roku i zajął… przedostatnie, 140 miejsce. Jeszcze przed pięcioma laty też był 140. W zeszłym roku jechał w żółtej koszulce lidera. Później, gdy zajmował drugie miejsce w „generalce” zaliczył poważny upadek i musiał wycofać się z wyścigu. Wrócił jednak do Francji i wygrał w sposób jak najbardziej zasłużony. Kapitalnie prezentował się w górach. Wygrał dwa etapy i odparł praktycznie wszystkie ataki rywali. Bardzo dobrze spisał się w jeździe indywidualnej na czas, czyli spełnił wszystkie najważniejsze warunki po to, aby wygrać wielki wyścig.

Trudności na trasie nie były jedynymi, z którymi „G”, jak nazywają go koledzy z zespołu, musiał się zmagać. Przypomnijmy, że atmosfera wokół startu w wyścigu Chrisa Froome’a, innego kolarza zespołu „Sky”, była fatalna. Na trasie kibice buczeli Brytyjczykowi wprost do ucha. Zdarzało się nawet, że czterokrotny zwycięzca Tour de France był opluwany przez skandalicznie zachowujących się fanów kolarstwa. Wszystkie takie zachowania, rykoszetem, trafiały w pozostałych „Niebiańskich”. W Thomasa również, który dodatkowo musiał udowodnić, że jest mocniejszy od lidera swojej drużyny. Przez cały wyścig Dave Brailsford, menedżer generalny grupy, a nawet Michał Kwiatkowski, usiłowali przekonać wszystkich, że Sky ma dwóch liderów, ale niewielu wierzyło w takie zapewnienia. Ostatecznie okazało się, że mieli rację.

Skoczek tuż za podium

Chris Froome nie wygrał Tour de France po raz piąty nie dlatego, że był słabszy, niż zwykle, chociaż na trasie najtrudniejszych etapów miewał problemy. Ale dlatego, że zespół – w kluczowym momencie – postawił na Thomasa. Nie można było kalkulować, rywale byli bowiem w tym roku wyjątkowo mocni, chociaż najgroźniejszymi wcale nie okazali się ci, których obawiano się w brytyjskiej grupie najbardziej. Przez lata Tom Dumoulin uchodził przede wszystkim za znakomitego czasowca. Ale już w zeszłym roku do tych umiejętności dołożył świetną jazdę w górach i wygrał Giro d’Italia, a teraz, po raz pierwszy w karierze, stanął na podium TdF.

Primoż Roglić, to z kolei największe odkrycie tegorocznej „Wielkiej Pętli”. Były skoczek narciarski, który zaczął jeździć na rowerze po to, aby szybciej powrócić do pełni sprawności po kontuzji odniesionej na skoczni, zajął niesamowite czwarte miejsce i wygrał jeden z etapów. Jego historia jest materiałem na osobny, długi artykuł, na który niebawem przyjdzie czas, bo wydaje się, że najnowszy sukces nie jest ostatnim w jego kolarskiej karierze, która – na poważnie – trwa dopiero od czterech lat. Oto bohaterowie zakończonego w niedzielę na Polach Elizejskich wyścigu. A kto zawiódł? Takich zawodników też było wielu. Francuzi na triumf w klasyfikacji generalnej czekają 33 lata i poczekają jeszcze rok, bo Romain Bardet nawet nie zbliżył się do podium. Znów nie poszło Nairo Quntanie, a Rogoberto Uran, który przed rokiem przegrał tylko z Froome’m, nie dojechał nawet do mety.