Wiele pytań bez odpowiedzi

Kapitan wicemistrzowskiego GKS-u Tychy Marian Piechaczek martwi się bardziej o kondycję psychiczną niż fizyczną swoich następców.

Marian Piechaczek w historii GKS-u Tychy zapisał się jako kapitan drużyny, która w 1976 roku sięgnęła po wicemistrzostwo Polski i występowała w europejskich pucharach. Jako 20-latek, w 1973 roku przyszedł do tyskiej drużyny z III-ligowego Górnika Radlin i szybko nie tylko przebił się do zespołu, który wywalczył awans do ekstraklasy, ale został kapitanem.

Nic więc dziwnego, że po latach klub z trójkolorowym trójkątem w herbie nadal jest mu bliski i z niepokojem czeka na moment, w którym jego następcy znowu zameldują się na najwyższym szczeblu krajowych rozgrywek.

– Miałem nadzieję, że to nastąpi w tym roku, ale w tej sytuacji jaka jest trudno cokolwiek przewidywać – mówi Marian Piechaczek. – Ja czegoś takiego w całej swojej przygodzie z piłką nie przeżyłem. Nawet gdy był stan wojenny, a wtedy byłem już zawodnikiem Ruchu Chorzów, z którym w 1979 roku zdobyłem mistrzostwo Polski, trenowaliśmy normalnie.

Codziennie rano jeździłem do Chorzowa i choć patrol w czołgu i bojowym wozie zatrzymywał mnie do kontroli to dojeżdżałem na zajęcia. Powiem szczerze, że trudno mi sobie wyobrazić trening w zamknięciu. Jestem w tej dobrej sytuacji, że mieszkam w domu, mam ogródek, w którym spędzam sporo czasu przy różnego rodzaju codziennych pracach.

Koszę trawę, karmię 9 kurek, siadam z żoną na tarasie żeby wypić kawę i podziwiamy grządki, o które dba córka, która na co dzień pracuje w czeskim szpitalu w Karwinie jako rehabilitantka, ale po zamknięciu granicy ma urlop postojowy.

Największy ciężar

– Mówiąc krótko mamy przestrzeń, na której coś się dzieje – dodaje Marian Piechaczek. – Ale jeżeli zawodnik cały dzień musi siedzieć w swoim mieszkaniu to bardziej niż o jego kondycję fizyczną, bo o nią da się zadbać nawet w jednym pokoju, martwię się o jego psychikę.

Piłkarze mają na pewno wiele pytań bez odpowiedzi. Myślą o tym kiedy znowu wrócą na boiska, zastanawiają się nad tym ile stracą na zawieszeniu rozgrywek, bo jak klub ma im płacić skoro nie ma wpływów. To może być w tej chwili największy ciężar.

Miłe wspomnienia

Dla kibiców, którzy nie mogą chodzić na mecze i przeżywać emocji związanych z boiskowymi wydarzeniami, sposobem na przetrwanie czasu epidemii jest wspominanie.

– Miłych wspomnień związanych z grą w tyskim zespole jest bardzo dużo – wspomina Marian Piechaczek. – Na początku, zaraz po przyjściu, czyli jesienią 1973 roku, miałem taki wyjazdowy mecz z AKS Górnik Niwka, w którym zremisowaliśmy 0:0.

Czytaj jeszcze: Tęsknota za boiskiem

To były moje początki więc schodziłem z boiska niepewny i nie za bardzo zadowolony ze swojej gry, ale trener Jerzy Nikiel dowartościował mnie wskazując na to co dobrze zrobiłem i od tej pory czułem się już pewnie. Jeszcze pewniej poczułem się, gdy po awansie do ekstraklasy dostałem opaskę kapitana.

9 lat starszy ode mnie Heniek Tuszyński coś tam narozrabiał i trener Nikiel wszedł do szatni i powiedział, że będę kapitanem. Byłem zaskoczony, bo przecież byli w zespole starsi zawodnicy i byli też rodzimi tyszanie, ale przyjąłem ten zaszczyt. Jako kapitan poprowadziłem drużynę do wicemistrzostwa Polski.

Życzenia dla następców

– Ostatni mecz sezonu 1975/1976 pamiętam w szczegółach, bo graliśmy w Tychach z Pogonią i po strzale Jasia Bielenina wyszliśmy na prowadzenie, gwarantujące nam drugie miejsce w Polsce – dodaje Marian Piechaczek. – Szybko straciliśmy jednak bramkę, a remis oznaczał czwarte miejsce.

W ostatnich sekundach gry odebrałem jednak piłkę Leszkowi Wolskiemu i rozpocząłem akcję, którą Roman Ogaza sfinalizował trafieniem z karnego. To był gol na wagę srebra. Z tego sezonu pamiętam też marcowy mecz z Ruchem Chorzów, bo na nim padł rekord frekwencji na naszym stadionie.

Przegraliśmy 0:1, bo Piotr Czaja w bramce gości dokonywał cudów, natomiast Gienek Cebrat, tuż przed przerwą dał się zaskoczyć Józkowi Kopicerze. Gdy później oglądaliśmy ten mecz na odprawie analizując naszą grę widzieliśmy też ludzi stojących na koronie w czterech-pięciu rzędach.

Oficjalnie podano, że widzów było 20 tysięcy, ale było ich chyba więcej, a już na pewno wielu z nich… nic nie widziało. Życzę więc obecnym zawodnikom GKS-u Tychy żeby poprawili te nasze rekordy i z przyjemnością będą na to patrzył.

Fot. Dorota Dusik