Wielka, wybitna i najlepsza

Argentyna zdobyła mistrzostwo świata. Bez zbędnych komentarzy.


Jorge Manuel Borges, to – najprawdopodobniej – najwybitniejszy pisarz w historii Argentyny. Być może można go postawić w jednym szeregu z Julio Cortazarem. Autorem wybitnej powieści pt. „Gra w klasy”. Niezwykle lotny, szalenie inspirujący i ten, który wzywa czytelników do myślenia. Taki był Borges. Był mistrzem krótkich form, bo specjalizował się w opowiadaniach. Na świat przyszedł w Buenos Aires. Odszedł, w 1986 roku, w Genewie. 14 czerwca. Dokładnie dwa dni przed meczem 1/8 finału meksykańskiego mundialu, w którym reprezentacja Argentyny wygrała z Urugwajem 1:0. Po bramce Pedro Pasculliego. Pięć dni później Argentyńczycy wygrali 2:1 z Anglią. To był mecz, w którym Diego Armando Maradona strzelił najbardziej niesamowitą bramkę w historii mistrzostw świata. Przebiegł ponad 50 metrów, z piłkę przy nodze, a następnie pokonał Petera Shiltona. Niedługo wcześniej zaistniała tzw. „ręka Boga”. Maradona oszukał cały świat, ale niedługo później został mistrzem świata. W półfinale z Belgią strzelił dwa gole. A w finale przeciwko Republice Federalnej Niemiec bramki nie strzelił. Popisał się za to genialną asystą przy golu na 3:2. To było magiczne dotknięcie i podanie do Jorge Burruchagi. „Burru” trafił do siatki i zamknął wrota. Argentyńczycy w niedzielę, 18 grudnia, wyłamali jednak rygle po 36 latach.

Literat tego nie przewidział

Borges był pisarzem bezkompromisowym. Pozostał chyba jedynym Argentyńczykiem w historii, który… nie lubił piłki nożnej!

– Istnieje idea supremacji, władzy, którą widać w futbolu – mawiał Borges. Nazwał Argentyńczyk największą zbrodnią Anglii wymyślenie piłki nożnej. W 1978 roku, kiedy Argentyna organizowała mistrzostwa świata, zaplanował jeden ze swoich wykładów w trakcie meczu. Specjalnie, by ów wykład kolidował z pierwszym meczem „Albicelestes” podczas turnieju. Posuwał się ów wybitny literat do bardzo kontrowersyjnych teorii. Twierdził bowiem, że futbol generuje nacjonalizm. Mało tego. Uważał piłkę nożną za sport nudny i twierdził, że piłka nożna jest głupotą. Jest zbyt prosta właśnie dlatego, że głupota jest zbyt prosta. A jedno z drugim się wiążę. Dlaczego tak? Bo być może taka jest prawda, ale po tym, co wszyscy zobaczyliśmy w niedzielę, bardzo trudno jest zgodzić się z Jorge Manuelem Borgesem. Ten mecz był emocjonalnym rajdem za kierownicą najwspanialszego samochodu. Na dodatek na szosie, której nikt wcześniej nie widział i z którą nie miał do czynienia.

Wróćmy, jeszcze przynajmniej przez chwilę, do Borgesa.

– Powinnością wszystkich rzeczy jest dawanie szczęścia. Jeśli go nie dają, są bezużyteczne albo i szkodliwe – napisał ten argentyński artysta słowa. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Szczęście jest w tym wszystkim zupełne. Bowiem nikt nie zasłużył na tytuł mistrza świata tak bardzo, jak Lionel Messi. Zrobił to będąc zawodnikiem kompletnym, w wieku 35 lat. Diego Armando Maradona miał lat raptem 26, kiedy w Meksyku sięgnął po to, co mu się bezwzględnie należało. Został wówczas mistrzem. Kimś niezniszczalnym, a jednocześnie kimś, który przesunął myślenie o wielkości. Maradona zdefiniował życie wielu młodych chłopaków. Też takich, którzy urodzili się – być może – nieco zbyt wcześnie. A następnie, już świadomie myśląc, zobaczyli nieco inny świat.

Kibic Argentinos

Alberto Fernandez, prezydent Republiki Argentyny, nie poleciał na finał mistrzostw świata. Dlaczego? Otóż okazało się, że prezydent przynosi… pecha. Prywatnie głowa państwa argentyńskiego jest kibicem Argentinos Juniors. To jednak nie tłumaczy jego nieobecności na najważniejszym meczu czterolecia. Otóż Argentyńczycy są niesamowicie przesądni i nie chcieli głowy państwa na finale. Fernandez, sam od siebie, odmówił wyjazdu do Kataru. Wolał zostać w domu i tam przeżywać emocje z rodziną. Otóż prawda jest taka, że argentyńscy prezydenci nie gwarantują sukcesu. W przeszłości „Albicelestes” przegrywali, gdy z trybun oglądał ich prezydent kraju.

W niedzielę z perspektywy stadionu spotkanie obserwował jedynie Emanuel Macron i Francja przegrała. Fernandez został w domu, w Buenos Aires, najprawdopodobniej w najpiękniejszym mieście na świecie. Po meczu argentyński prezydent pogratulował drużynie. Napisał, że jest dumny z osiągnięcia i z tego, co „błękitno-biali” wygrali. Bo wygrali wszystko. Nie sposób nie docenić wielu zawodników reprezentacji Argentyny. To jest – na sto procent – największe zwycięstwo w historii jej istnienia. Żaden z największych kibiców Argentyny by sobie tego nie wymyślił.

Scaloni jest zupełny

Lionel Scaloni został kimś. Nie podejrzewaliśmy tego trenera o cokolwiek. Ale zrobił coś takiego, czego nie da się z niczym porównać.

– Nie mogę uwierzyć, że tyle wycierpieliśmy w tak doskonałym występie. Niewiarygodne, ale nasz zespół potrafi zareagować na wszystko. Jestem dumny z pracy, jaką wykonali piłkarze. To ekscytująca grupa ludzi. Z ciosami, które otrzymaliśmy dzisiaj, z tymi remisami  To sprawia, że jest się wzruszonym… Chcę powiedzieć ludziom, żeby się cieszyli, to historyczny moment dla naszego kraju – powiedział Scaloni. My, którzy żyjemy dla takich chwil, którzy przeszliśmy przez dobre i złe momenty, jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Przede wszystkim jest to niesamowita przyjemność. Bycie na szczycie w takiej formie, w jakiej jesteśmy teraz, jest czymś wyjątkowym – tego faceta – z całą pewnością – trzeba docenić, bo jest wielki. Historia futbolu kiedyś się o nie upomni. Zostanie legendą, jak Cesar Luis Menotti, albo, jak Carlos Bilardo. To szalenie niebywałe, że ci dwaj trenerzy zdobyli dla Argentyny mistrzostwo świata. Teraz tytuł ten wygrał Scaloni. Argentyna żyła przez 36 lat najpierw „menottyzmem”, a następnie „billardyzmem”. Dziś już tego nie ma. Dziś jest „messizm”. Ewentualnie „scalonizm”.


Na zdjęciu: Tak właśnie wygląda mistrzostwo świata.
Fot. facebook.com/fifaworldcup