Witold Wawrzyczek: Nie podam ręki byłemu prezesowi

Rozmowa z Witoldem Wawrzyczkiem, byłym piłkarzem m.in. GKS-u 1962 Jastrzębie.

Nadal jest pan grającym trenerem KS-u Gołkowice?

Witold WAWRZYCZEK: – Muszę sprostować jedną rzecz – nie jestem grającym trenerem w Gołkowicach, a wyłącznie trenerem. Nie zagrałem w tym zespole ani jednego meczu, chociaż w rundzie wiosennej zostałem zgłoszony do rozgrywek C-klasy. Tak na wszelki wypadek, gdyby na mecz przyszło zbyt mało zawodników.

Jak pan trafił do tego klubu?

Witold WAWRZYCZEK: – W poprzednim sezonie w rundzie jesiennej w rozgrywkach B-klasy Gołkowice nie zdobyły ani jednego punktu i prezes Rajmund Halfar zaproponował mi posadę trenera. Zgodziłem się, wiosną zdobyliśmy 22 punkty, ale do utrzymania zabrakło nam sześciu „oczek”. Mimo spadku nie zostałem zwolniony i nadal prowadzę ten zespół. Po rundzie jesiennej zajmujemy w tabeli 2. miejsce, lepsze od nas są tylko rezerwy Odry Wodzisław, które mają 6 punktów więcej.

Niedawno wybrano pana do najlepszej jedenastki GKS-u Jastrzębie w XXI wieku. Zaskoczony tym pan chyba nie był?

Witold WAWRZYCZEK: – Nie ukrywam, że sprawiło mi to przyjemność. Cieszę się, że tutejsi kibice jeszcze o mnie pamiętają. Bo to oni wybrali tę jedenastkę, co jest cenniejsze niż gdyby ją wybrali działacze, trenerzy, czy dziennikarze (śmiech). W ostatnim okresie nie byłem na ani jednym meczu GKS-u, chociaż mieszkam na stałe w Jastrzębiu. Po prostu inne obowiązki kolidowały z terminami meczów na Harcerskiej.

Angaż na stacji benzynowej

W jakich okolicznościach trafił pan do GKS-u Jastrzębie.

Witold WAWRZYCZEK: – To był czysty przypadek. Na stacji benzynowej w Żorach spotkałem wtedy Jarka Matusiaka, który był asystentem trenera Piotra Rzepki. Od słowa do słowa i przyjechałem do Jastrzębia. Porozmawiałem z trenerem Rzepką i następnego dnia wziąłem udział w pierwszym treningu. Byłem wtedy wolnym zawodnikiem, po rozstaniu z greckim klubem Diagoras Rodou przez kilka miesięcy nie trenowałem, więc musiałem nadrobić zaległości. Stopniowo zwiększano mi obciążenia, zacząłem grać w rezerwach, na początku w małym wymiarze czasowym, potem połówkę meczu, a potem więcej.

Czytaj jeszcze: Tercet w poczekalni

Pamięta pan swój debiut w pierwszej drużynie GKS-u?

Witold WAWRZYCZEK: – O ile mnie pamięć nie myli, był to wyjazdowy mecz z Gawinem Królewska Wola, który przegraliśmy 1:2. Honorową bramkę zdobył dla nas wtedy Robert Żbikowski (oba gole dla Gawina zdobył Grzegorz Kuświk – przyp. BN). Wszedłem na boisko na początku II połowy (55 minuta – przyp. BN), zmieniając Mariusza Adaszka. Pamiętam, że mieliśmy ogromną przewagę optyczną, ale przeciwnik był bardzo dobrze ustawiony i skutecznie nas skontrował.

Zabójczy „dziadek”

Mecz, który utkwił panu najbardziej w pamięci?

Witold WAWRZYCZEK: – Było ich mnóstwo, ale głęboko w pamięć zapadły mi dwa. Pierwszym był mecz w Pucharze Polski z Zagłębiem Lubin (24 września 2008 r. – przyp. BN), w którym prowadziliśmy 3:0, ale przegraliśmy po dogrywce 3:4. Strzeliłem wtedy hat trick. Pierwszą bramkę zdobyłem z rzutu wolnego, drugą z karnego, zaś trzecią po krótko rozegranym rzucie rożnym z Jarkiem Wieczorkiem. Uderzyłem z bardzo ostrego kąta i piłka wpadła w same „widły” bramki strzeżonej przez Jewhena Kopyła. W końcówce meczu zabrakło nam sił i w 94 min Szymon Pawłowski strzelił zwycięskiego gola dla Zagłębia. Po spotkaniu rozmawiałem z trenerem lubinian, Dariuszem Fornalakiem, z którym swego czasu grałem w Ruchu Chorzów. Przyznał szczerze, że po mojej trzeciej bramce przestał wierzyć w możliwość awansu do następnej rundy Pucharu Polski.

Drugim spotkaniem, które zapamiętałem, było to z Podbeskidziem Bielsko-Biała, które prowadził trener Marcin Brosz. Zdobyłem w nim dwie bramki, pierwszą z wolnego, a drugą po rykoszecie. Bielszczanie prowadzili 2:1, ale zdołaliśmy wyrównać i stracone punkty zadecydowały, że Podbeskidzie nie awansowało do ekstraklasy. Po meczu trener Brosz stał w korytarzu oparty o ścianę i z niedowierzaniem kręcił głową. Nie docierało do niego, że stracił punkty. Rozmawiał z Marcinem Bednarkiem i pytał go, jak to możliwe, bo czytał w gazetach, że w Jastrzębiu są kłopoty finansowe. Marcin to potwierdził, dodał, że na treningach gramy tylko w dziadka, bo od miesięcy nie dostawaliśmy pensji. Ale na mecze mobilizowaliśmy się i dawaliśmy w nich z siebie wszystko

Jest jakaś sprawa z okresu gry w Jastrzębiu, którą najchętniej wymazałby pan ją w ogóle z pamięci?

Witold WAWRZYCZEK: – Przeżyłem w Jastrzębiu kilku trenerów – Piotra Rzepkę, śp. Jerzego Wyrobka, Jana Furlepę, Wojciecha Boreckiego, ale na żadnego z nich nie powiem złego słowa. Nawet na trenera Wyrobka, który ściągał mnie do Ruchu z Odry Wodzisław, a w meczu GKS-u z Koroną Kielce nie wpuścił mnie nawet na minutę. Wtedy miałem do niego o to żal, że cały mecz przesiedziałem na ławce rezerwowych, potem mi jednak przeszło. Nie miałem argumentów, bo wygraliśmy w Kielcach 3:2.

Moment. O ile sobie dobrze przypominam, to jedną nogą był pan w Widzewie, ale dał się pan przekonać Jerzemu Wyrobkowi do zmiany planów.

Witold WAWRZYCZEK: – Zgadza się. Byłem w Łodzi na rozmowach z Piotrkiem Sowiszem, z którym graliśmy wspólnie w Odrze. Jerzy Wyrobek był wtedy menedżerem w Ruchu, a trenerem Edward Lorens. Wtedy w Widzewie grali m.in. Marek Koniarek i Kazimierz Węgrzyn, więc pokusa była duża. Ale Wyrobek jakoś mnie przekonał, a Piotrek Sowisz został w Odrze.

Wróćmy do głównego wątku. Co leży panu na wątrobie z okresu gry w Jastrzębiu?

Witold WAWRZYCZEK: – Do dzisiaj mam ogromny żal do prezesa Joachima Langera, który najzwyczajniej w świecie oszukał nas. Nie dostawaliśmy pensji, a on potem się gdzieś „zgubił”. Potem jeździliśmy wszyscy na przesłuchania do CBA jako osoby poszkodowane. Pal licho już pieniądze, bo miałem trochę oszczędności, ale kłamstw nie mogłem mu wybaczyć. Nie należę do ludzi pamiętliwych, ale ręki bym mu dzisiaj nie podał.

Na peryferiach futbolu

Po rozstaniu z GKS-em Jastrzębie trafił pan do ligi okręgowej, konkretnie do Cukrownika Chybie, w którym spędził pan kilka lat. Skąd ten pomysł?

Witold WAWRZYCZEK: – Nie będę ukrywał, że namówił mnie Andrzej Myśliwiec, z którym przyjaźnię się od lat. Chciał, bym mu pomógł. Nie mogłem odmówić, bo jest sympatycznym i pogodnym człowiekiem. Kłótnia z nim byłaby jak gra w szachy z gołębiem (śmiech). W pierwszym sezonie, po sześciu porażkach z rzędu, wylądowaliśmy na przedostatnim miejscu w tabeli. Wiosna była jednak nasza i ostatecznie skończyliśmy na drugim miejscu, tracąc 12 pkt do Spójni Landek. Nasi prezesi byli w szoku, bo obawiali się… awansu, na który po prostu nie było ich stać.

Potem wylądował pan w Płomieniu Połomia.

Witold WAWRZYCZEK: – To prawda. Urodziłem się i wychowałem w Połomii, chociaż nigdy nie byłem zawodnikiem Płomienia. Jestem wychowankiem Odry Wodzisław, jako nastolatek dojeżdżałem rowerem – razem ze swoim kuzynem – na treningi na boisko Blazy. Wypatrzył mnie trener Jan Grabiec, a potem ukierunkował Jan Adamczyk. Tym dwóm szkoleniowcom zawdzięczam najwięcej. Trener Adamczyk polecił mnie jako 17-latka do pierwszej drużyny Odry, którą prowadził Franciszek Krótki. Zadebiutowałem w meczu z Naprzodem Rydułtowy i za zadanie miałem kryć najlepszego zawodnika rywali, Leszka Powieckę. Grałem na lewej pomocy i po 85 minutach miałem już dosyć, bo za „Lamą” musiałem się sporo nabiegać. W Płomieniu pracowałem trzy lata, w ostatnim sezonie spadliśmy do A-klasy i zastąpił mnie Mirek Szwarga. Awansował do okręgówki, potem do 4. ligi, ale dla drużyny Połomii były to zbyt wysokie progi i po roku spadła do ligi okręgowej.

Wszystkim znany jest pan z boiska jako „Gitara”. Niech pan przypomni, skąd wzięła się ta ksywka i kto ją panu „przylepił”?

Witold WAWRZYCZEK: – W Odrze zostałem przeniesiony z dwoma kolegami z drużyny juniorów A do zespołu M. Grali tam chłopcy starsi ode mnie. Wszedłem do szatni i zacząłem się przebierać. Gdy założyłem buty, bramkarz tej drużyny Arkadiusz Węgrzyn, siedząc w fotelu masażysty, zauważył z podziwem: „ O rany, ale mosz gitara”. Ja nosiłem rozmiar buta 45, oni maksymalnie 38. Pod tym pseudonimem znają mnie wszyscy, tylko Niemcom się nie pochwaliłem. Na zakończenie naszej rozmowy chciałbym zaproponować rozegranie meczu pomiędzy najlepszą jedenastką XXI wieku z obecnym GKS-em, to z pewnością byłaby frajda dla kibiców. U nas z ich składu graliby Kamil Szymura, Farid Ali i Kamil Jadach, a na ławce usiadłby trener Jarosław Skrobacz. „Młodzież” GKS-u poprowadziłby Janek Woś…

Na zdjęciu: Witold Wawrzyczek (z prawej) w okresie gry w GKS-ie Jastrzębie był jedną z centralnych postaci tej drużyny.

Fot. Łukasz Laskowski/Pressfocus