Władysław Kłoczko wspomina (2). Słuchaj synu, narwany jesteś…

Najgorszy był głód. Młody człowiek był, konia z kopytami by zjadł. A tu na rodzinę – pięcioro nas było – ledwie jeden bochenek chleba przypadał – druga część wspomnień Władysława Kłoczki: o ludziach-bestiach w bestialskich czasach.


21 stycznia 1939, Parc de Princes. Biało-czerwoni przegrywają z gospodarzami 0:4. W szeregach teamu Józefa Kałuży – między innymi Michał Matyas; ulubieniec lwowskiej publiki, idol pana Władysława. Ostatni w tym wieku zawodnik, który grając w polskiej reprezentacji w rubryce „przynależność klubowa” wpisał nazwę drużyny z „miasta zawsze wiernego” (swoją drogą, po powrocie do kraju „Myszka” – za „niegodne zachowanie” podczas zgrupowania poprzedzającego wyjazd do Francji – ukarany został zawieszeniem w prawach reprezentanta kraju i członka kadry olimpijskiej Helsinki’40; stąd jego nieobecność w kolejnych grach w 1939). Na kolejnego zawodnika z klubu lwowskiego w zespole narodowym musieliśmy czekać 64 lata, tyle że wówczas Lwów od prawie sześciu dekad leżał już poza granicami kraju.

Wspomnienie za 75 groszy

Od czasu pamiętnej – wspominanej w poprzednim odcinku – wizyty Ruchu na stadionie im. Marszałka Józefa Piłsudskiego przy ul. Kilińskiego w roku 1936, minęły trzy lata. Wkraczający w okres lat „nastu” Władek coraz częściej bywał na różnych lwowskich stadionach. Do pewnego momentu „wkręcał się” na nie metodą „pan mnie weźmie na mecz”.

– W 1938 po raz pierwszy zagościłem na obiekcie Czarnych, kupując bilet za zaoszczędzone pieniądze. 75 groszy kosztował (dla porównania: za kilogram ziemniaków trzeba było zapłacić 10 groszy, za kilo ryżu – 70 groszy, za litr mleka – 28 groszy, ale za cukier – aż złotówkę – dop. aut.). Pamiętam to spotkanie, bo bramkarz Stanisław Łukasiewicz popełnił wtedy fatalny błąd; wyszedł poza pole karne, a rywal posłał mu piłkę „za kołnierz”, lobem prosto do pustej bramki – wspomina.

Sięgając w odmęty pamięci, dodaje jeszcze, że autorem tegoż trafienia miałby być ponoć jeden z braci Pieców. Rzecz w tym, że Czarni… nigdy nie grali w tym czasie z Naprzodem Lipiny! Obie drużyny występowały w klasie A właściwej dla swego okręgu i nie miały okazji spotkać się w barażach o awans do pierwszej, jakie rozgrywali regionalni mistrzowie. Może więc chodziło o spotkanie towarzyskie obu ekip? Ale i jego śladu próżno szukać w starych gazetach. Z kim zatem grali wtedy Czarni? I kto pokonał feralnego golkipera?

Kataklizm

1 września 1939 zmienia się wszystko. Tego dnia – mimo planowanej inauguracji roku szkolnego – ani Władek, ani jego rówieśnicy do szkoły już nie pójdą. Nie pójdą też na zaplanowany na 10 września mecz ligowy „pogoniarzy”. Podobnie jak na wiele innych polskich metropolii, miasteczek i wiosek, z nieba lecą na Lwów tony bomb.

Niszczą dokumentnie między innymi budynek fabryki wódek Baczewskiego i greckokatolicką cerkiew św. Ducha, uderzają także w Dworzec Główny… Pierwsze oddziały lądowe niemieckiego agresora pojawiają się na przedpolu miasta 12 września. Pięć dni później wschodnią granicę Polski przekroczyły oddziały Armii Czerwonej, a pierwsi sowieccy żołnierze pojawili się pod Lwowem już 19 września.

24 godziny później wojska niemieckie dostały rozkaz odstąpienia od oblężenia – była to realizacja zapisów tajnego protokołu Ribbentrop – Mołotow o czwartym rozbiorze Polski. 22 września polskie dowództwo obrony Lwowa podpisało „Protokół ogłoszenia o przekazaniu miasta Armii Czerwonej”… Wbrew jego zapisom, polscy oficerowie wyprowadzeni z miasta pod sowiecką eskortą, nie zostali zwolnieni, ale aresztowani, stając się ostatecznie ofiarami Mordu Katyńskiego. Nie oni jedni zresztą; ich los podzielili między innymi polscy policjanci, a naukowcy, urzędnicy i wykładowcy (czyli inteligencja) zapełnili wagony uwożące ich w głąb Związku Radzieckiego, głównie do Kazachstanu.

Zło bez łańcucha

Lwów – jak obrazowo określiła to osiemdziesiąt lat później Agnieszka Kamińska w „Rzeczpospolitej” – jesienią 1939 na kolejnych pięć lat stał się „królestwem spuszczonego z łańcucha zła”. Władysław Kłoczko: – Najgorszy był głód. Młody człowiek był, konia z kopytami by zjadł. A tu na rodzinę – pięcioro nas było – ledwie jeden bochenek chleba przypadał. Czasem więc chodziłem poza granice miasta, na wieś. Pomagałem gospodarzom w pracach polowych, w obejściu. Z takich wypadów zdarzało mi się przynieść do domu a to jajka, a to mąkę, to znów z jakieś warzywa. Ale niedostatek żywności był powszechny.

Dochodziły do tego konflikty narodowościowe. – Polacy stanowili około 60 procent mieszkańców miasta (w rzeczywistości, wg historyka Grzegorza Hryciuka, niespełna 51 procent – dop. aut.), Żydzi ponad 18 procent (wg Hryciuka – prawie 31,5), a Ukraińcy 10 procent (wg Hryciuka ok. 16). Po wkroczeniu Sowietów usłyszałem od taty: „Słuchaj, synu: narwany jesteś, pewnie chciałbyś bić się o Polskę. Na razie jednak to oni będą nami rządzić”. Oni, czyli Żydzi, to ich miał na myśli. I przyznam, że w czasie sowieckiej okupacji dali nam się we znaki. „My będziemy budować kamienice, a wy będziecie zamiatać ulice” – to powiedzonko, krążące za mojej młodości po lwowskich dzielnicach, doskonale oddawało żydowsko-polskie stosunki w czasie tych 20 miesięcy.

Część, choć nie wszyscy; również i najbliżsi naszego rozmówcy – o czym sam wspomni w kolejnej części swej opowieści – na wieść o okrucieństwach drugiego najeźdźcy nie mogła wzruszyć ramionami…

Spartakowcy dwóch miast

Okupacja sowiecka była zderzeniem dwóch kultur, dwóch cywilizacji, dwóch systemów politycznych i społecznych. Również i sport „zreformowano” na modłę radziecką. Pogoń została Spartakiem – klubem z pionu spółdzielczego; Lechię przechrzczono na Piszczewika, mającego patrona w branży spożywczej. Czarnych wziął z kolei „pod opiekę” pion milicyjny – stąd szyld Dinamo. Władza ludowa gry na murawie nie zabraniała. Dlatego przedwojenni ligowcy – ale nie tylko, bo na przykład Kazimierz Górski też został graczem Spartaka – mogli kopać piłkę.

Kijowskie Dinamo wiosną 1941 w Odessie, na wybrzeżu Morza Czarnego. A w jego szeregach – i Polacy, i lwowiacy (choć niekoniecznie z polskim dokumentem: pierwszy z lewej – Mieczysław Górski (Junak Drohobycz), czwarty z lewej – Michał Matyas, potem Tadeusz Jedynak (w latach 60. – generał brygady Wojska Polskiego) oraz Aleksandr Skoceń (przedwojenny zawodnik lwowskich klubów ukraińskich: Bohuna, Wedmedyków, Burewija i Ukrainy). Fot. z archiwum Olka Pauka

Taki Matyas na przykład najpierw czynił to w klubie z Borysławia – bo tam, do teściów, przeprowadził się po ślubie, który zawarł 11 września 1939 – a potem w kijowskim Dinamie! On sam w jednym z wywiadów mówił, że trafił tam po meczu reprezentacji Ukrainy z drużyną Federacji Rosyjskiej (oba regiony stanowiły wówczas część Związku Radzieckiego). W 1967, kiedy owego wywiadu udzielał, przypominanie o polskim Lwowie było jednak niemożliwe. Dziś Władysław Kłoczko zupełnie inaczej interpretuje tamto starcie. – To było spotkanie Spartaka Moskwa z drużyną złożoną z lwowskich graczy, skompletowaną przez „Wacka” Kuchara.



Nasi wygrali je bodaj 4:1. Matyas spodobał się działaczom kijowskim; tym z Moskwy z kolei wpadli w oko Adaś Wolanin i Stasiu Szmyd – mówi. Ten drugi ostatecznie wrócił jednak do Lwowa. Natomiast być może w powyższej opowieści pana Władysława tkwi wyjaśnienie obecności tego pierwszego w szeregach Spartaka w latach 1940-1941. Bo to, że był „spartakowcem”, nie ulega wątpliwości; żaden z twórców jego notek biograficznych nie pokusił się wszakże o wskazanie okoliczności, w jakich trafił on do klubu ze stolicy radzieckiego imperium. Piłkarzem Spartaka był też w owym okresie wiślak Bolesław Habowski.

Obaj Polacy zapisali więc na swe konto trzecie miejsce w mistrzostwach ZSRR’40. Kolejnego sezonu już nie dokończyli… Kłoczko: – 22 czerwca 1941 to była niedziela. Poszedłem do kościoła Matki Bożej Ostrobramskiej. Ksiądz właśnie wszedł na ambonę i rozpoczął kazanie, gdy nagle drzwi świątyni otworzyły się z impetem; stanął w nich chłopak mniej więcej w moim wieku. „Wojna!” – krzyknął donośnie. Ludzie wybiegli na zewnątrz; z oddali słychać było głuche odgłosy armatniej kanonady…

Ludzie ludziom zgotowali los

Dwaj okupanci, uczestnicy IV rozbioru Polski, właśnie tego dnia zwrócili się przeciwko sobie. Nikt we Lwowie – i w całym świecie też – nie był w tamtym momencie w stanie wyobrazić sobie, w jaki sposób ów fakt odmieni losy poszczególnych narodów, państw, społeczeństw i pojedynczych ludzi. Adam Wolanin ze Spartaka Moskwa nie mógł wiedzieć, że niespełna dekadę później zagra na mundialu jako reprezentant Stanów Zjednoczonych.

Wspominany wcześniej Kazimierz Górski – ze Spartaka Lwów – nie przypuszczał, że po trzech dekadach poprowadzi biało-czerwonych piłkarzy do trzeciego miejsca w świecie. Władysław Kłoczko – wtedy czternastoletni – równie wielkich osiągnięć futbolowych nie zanotuje. Armaty grzmiące w oddali także i jemu zwiastowały jednak niezwykłe koleje życia…

Dariusz Leśnikowski

(ciąg dalszy nastąpi)

Władysław Kłoczko
Władysław Kłoczko Fot. Dariusz Leśnikowski

Władysław Kłoczko – rocznik 1926; urodzony we Lwowie; żołnierz 2. Armii Wojska Polskiego, odznaczony Brązowym i Srebrnym Medalem „Zasłużony na Polu Chwały”. Repatriant z Kresów, osiadły w 1946 w Bytomiu. Mimo ran odniesionych na froncie, czynny piłkarz Stali Bobrek (1947–1951); równocześnie kierownik drużyny hokejowej Polonii. Od połowy lat 50. przez kolejne cztery dekady – trener trampkarzy w sekcji piłkarskiej niebiesko–czerwonych, a także bytomski „łowca talentów”, który na bytomskich placach, podwórkach i ulicach odkrył wielu późniejszych ligowców.


(Nie)poprawność pamięci

Łatwo – zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy linie podziałów przebiegają czasem przez sam środek rodzinnego stołu w trakcie najważniejszych rodzinnych uroczystości – przypinać łatki, dzielić codzienność na czarną i białą, a ludzi na tych, którzy albo „stali tam, gdzie ZOMO”, albo „tam gdzie my”. Niewielu jest wśród nas tych, którzy – świadomie, jako nastolatkowie – przeżywali czas wojennej hekatomby; doświadczyli frontów przewalających się przez polskie ziemie z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód; żyli obok ludzi, którzy w tych warunkach zapominali, że są ludźmi… Władysław Kłoczko – rocznik 1926 – do takich osób należy.

Kiedy opowiada o swoim 95-letnim życiu, nie patrzy na nie (i na wypowiadane zdania) przez pryzmat politycznej poprawności. Pamiętajcie o tym, czytając jego słowa. Mówi, co czuł; co widział na własne oczy, czego doświadczył. Można (powinno się?) mu wierzyć, albo można (powinno się?) traktować jego opowieści z dystansem. Pewne jest natomiast, że trzeba je zapisać, utrwalić dla potomnych, nawet jeśli jakieś oceny, spostrzeżenia, sądy komuś zdają się nieprawomyślne. To nie banalne bajanie dzisiejszych celebrytów w poszukiwaniu klikbajtów, odsłon i lajków. To migawki – nie tylko sportowe, choć sport w nich odgrywa znaczącą rolę – z prawdziwego życia…


Na zdjęciu głównym: Drużyna juniorów lwowskiej Pogoni z 1938. Trzeci z lewej klęczy Adam Wolanin – późniejszy „spartakowiec” oraz reprezentant USA na mundialu’50.