Władysław Kłoczko wspomina (3).Mecz pod lufami karabinów

Niemcy zaganiali do roboty nawet dzieciaki takie jak ja. Krótko po ich wkroczeniu mnie i kolegom kazali ścinać gałęzie drzew w lwowskich parkach i na ulicach. Po co? Ano ładowali je potem na wagony i wysyłali na front wschodni, gdzie służyły do budowy okopów oraz do ogrzewania żołnierzy na polu walki- trzecia część wspomnień Władysława Kłoczki: o Lwowie pod okupacją niemiecką.


Dzień, w którym III Rzesza ruszyła na swojego dotychczasowego sprzymierzeńca, czyli Związek Radziecki, oznaczał kolejny zwrot w życiu niespełna 15-letniego wówczas bohatera tej opowieści. I nie tylko jego oczywiście; multikulturowym „miastem zawsze wiernym” i jego społecznościami wstrząsnęła wieść o rozpoczęciu niemieckiej ofensywy. Dziewięć dni po jej rozpoczęciu, oddziały Wehrmachtu pojawiły się na lwowskich ulicach. Władysław Kłoczko:

– Wkraczały jak… do Paryża; oficerowie wjeżdżali na koniach, przy dźwiękach marszów granych przez orkiestrę. Wśród ludzi przyglądających się tej defiladzie nietrudno było rozpoznać, kto jest kim: Ukraińcy bili brawo, Żydzi chowali się po bramach.

A Polacy? Nie mieli złudzeń; to była przecież wymiana jednego okupanta na innego. Wycofujące się z miasta oddziały NKWD – słowo „uciekające” zupełnie nie pasuje do obrazu zorganizowanej eksterminacji – metodycznie i brutalnie mordowały polskich więźniów; cała akcja pochłonęła kilka tysięcy ofiar. Wkroczenie nazistów oznaczało z kolei rozstrzeliwanie w okolicznych lasach bądź wieszanie na szubienicach przedstawicieli polskiej inteligencji. Rozpoczęły się też pogromy ludności żydowskiej.

– W naszej kamienicy mieszkało parę rodzin żydowskich. Moja chrzestna – siostra mojej przyszłej teściowej – przez parę lat, aż do zakończenia niemieckiej okupacji miasta – ukrywała w mieszkaniu trzy dziewczynki. Po wojnie, kiedy wyrzucano nas ze Lwowa, zabrała je ze sobą do Polski. W Bytomiu wszystkie trzy skończyły studia, wyszły za mąż. W 1968 dwie z nich wyjechały do Szwecji – wspomina Kłoczko.

Praca nie czyni wolnym…

Latem 1941 we Lwowie, jak zresztą na całym terenie II Rzeczpospolitej, zajętej we wrześniu 1939 przez Sowietów, dotychczasowy terror zmienił tylko szyld ideologiczny i barwę: z czerwonej na brunatną. Bestialstwo nazistowskiego okupanta, zinstytucjonalizowana likwidacja polskich elit, traktowanie reszty polskiej społeczności jako taniej siły roboczej – to wszystko sprawiało, że mieszkańcy żyli w poczuciu nieustającego zagrożenia, nie mając żadnych perspektyw na odmianę tego losu. Kłoczko:

– Niemcy zaganiali do roboty nawet dzieciaki takie jak ja. Krótko po ich wkroczeniu mnie i kolegom kazali ścinać gałęzie drzew w lwowskich parkach i na ulicach. Po co? Ano ładowali je potem na wagony i wysyłali na front wschodni, gdzie służyły do budowy okopów oraz do ogrzewania żołnierzy na polu walki. Ano ładowali je potem na wagony i wysyłali na front wschodni, gdzie służyły do budowy okopów oraz do ogrzewania żołnierzy na polu walki. Część moich starszych kolegów znalazła się z kolei w brygadach roboczych, formowanych przez Niemców i wysyłanych do prac w głąb Ukrainy; budowali lotniska i drogi; inni werbowani byli do budowy Wału Atlantyckiego (systemu umocnień na zachodzie Europy, mającego chronić niemieckie zdobycze wojenne na kontynencie w przypadku ewentualnej inwazji wojsk alianckich; budowa ruszyła w marcu 1942 – dop. aut.) lub wywożeni w różne części okupowanego kontynentu do zakładów pracujących na rzecz III Rzeszy. Taki los stał się udziałem mojego brata. Spotkaliśmy się dopiero w 1948, w Zabrzu…

Wróg z sąsiedniej ulicy

Polacy na terenie Galicji – w odróżnieniu od innych terenów zajętych przez wojska hitlerowskie – mieli jeszcze jednego wroga; zagrożenie z jego strony narastało zresztą z każdym miesiącem okupacji. Jeszcze przed oficjalnym wkroczeniem Niemców do Lwowa, w dniach chaosu towarzyszącego wycofywaniu się Armii Czerwonej, kontrolę nad miastem próbowały przejąć bojów Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Ewa Siemaszko, badaczka ludobójstwa ludności polskiej na Wołyniu, wielokrotnie przytaczała w swych publikacjach jeden z podstawowych celów polityki OUN: „zniszczenie polskości na terenach wspólnie zamieszkałych przez Ukraińców i Polaków”. Niemcy z kolei chętnie korzystali z ukraińskiej pomocy: zarówno w formie zorganizowanych oddziałów wojskowych, walczących u boku Wehrmachtu, jak i lokalnych służb porządkowych. Miewało to bardzo konkretny wymiar dla polskich mieszkańców Lwowa, takich jak Władysław Kłoczko i jego rodzina.

– Niedostatek żywności w mieście wciąż był odczuwalny – mówi nasz bohater, przywołując z pamięci obrazy tragicznych dni, tygodni, miesięcy, lat…

– Mama chodziła czasami do krewnych w podlwowskich wioskach po żywność. Nie było to jednak łatwe i bezpieczne. Po pierwsze – trzeba było unikać osad, w których dominowała ludność ukraińska, wrogo do Polaków usposobiona. Po drugie – Niemcy w mieście wprowadzili własną kontrolę dystrybucji żywności. Sprawdzali ludzi poruszających się po ulicach z tobołkami, walizkami, pakunkami; rekwirowali masło, jaja, mięso. Inna rzecz, że w roli policjantów zatrudniali Ukraińców. W komisariacie stworzonym przez okupanta na naszym Łyczakowie, jeden z nich wyróżniał się gorliwością. Na osoby przyłapane na „przemycie” żywności czekały kary, więc wiele łez się przez niego polało. Tak bardzo go znienawidzono, że pewnego dnia został… zadźgany przez dwie młode polskie dziewczyny.

Prawda, że trudno nam – żyjącym od trzech ćwierci wieku w pokoju – trudno wyobrazić sobie wojenną rzeczywistość? Wątek „dobrych” i „złych ”– bez względu na przynależność państwową i narodową – w opowieści pana Władka powraca często. „Ludzie ludziom zgotowali ten los” – trzeba by jeszcze powtórzyć za Zofią Nałkowską, słuchając słów wypowiadanych przez Kłoczkę; wielu z nich towarzyszy łza, tocząca się po policzku 95-letniego dziś świadka (i uczestnika) tamtych wydarzeń…

Zachcianka zbrodniarza

Gdzie w tym wszystkim miejsce na sport? Niemcy kategorycznie zabraniali jego uprawiania przez ludność polską; kary były drastyczne. Funkcjonować mogły natomiast kluby ukraińskie, w tym Garbarnia czy też wspominana już w poprzedniej części, a reaktywowana w 1942 roku Ukraina (trzy lata wcześniej zawiesiła działalność po wkroczeniu do miasta sowieckich wojsk i administracji). Piłkę kopali też okupanci; zarówno Niemcy, jak i żołnierze węgierscy i włoscy, wchodzący w skład okupacyjnego garnizonu we Lwowie.

– Zwłaszcza tych drugich było w mieście całkiem sporo. Sam miałem dwie znajome, które… w krótkim czasie wyszły za Włochów. Kiedy jednak Mussolini skapitulował przed aliantami (we wrześniu 1943 – dop. aut.), musiały ukrywać swoich mężów. Niemcy bowiem wsadzali Italiańców, swych dotychczasowych sprzymierzeńców, do paki – przypomina sobie wojenne zmiany sojuszy i przymierzy nasz bohater.

Piłkarskie mecze w okupowanym mieście nie były więc niczym niezwykłym; niezwyczajne było natomiast zaproszenie na boisko Polaków, a wszystko miało miejsce 2 lipca 1944.

Kłoczko: – Komendantem miasta był Austriak, który kochał pieniądze. Licząc na dodatkowe zyski zorganizował mecz Polaków z Niemcami – mówi. Ów „komendant Austriak” to oczywiście pochodzący z Wiednia nazistowski zbrodniarz wojenny, Otto Gustav Wächter. Jako gubernator dystryktu krakowskiego Generalnej Guberni, odpowiedzialny był za kradzież i wywóz spod Wawelu do Austrii dóbr polskiej kultury; na jego rozkaz założono tam również getto dla ludności żydowskiej. 1 lutego 1942 przeniesiony został do Lwowa i stanął w GG na czele Dystryktu Galicja, gdzie wkrótce doprowadził między innymi do utworzenia ukraińskiej 14 Dywizji Grenadierów SS (SS-Galizien). Nigdy nie odpowiedział za swe zbrodnie; unikając postawienia przed trybunałem w Norymberdze.

Zwycięstwo pod lufami karabinów

Nic zatem dziwnego w tym, że Wacław Kuchar, wyznaczony do skompletowania polskiej jedenastki, miał – jak zaznaczał w swych memuarach – ogromne wątpliwości co do przyjęcia propozycji ze strony znienawidzonego okupanta. Polskie podziemie wyraziło jednak zgodę na udział przedwojennych gwiazd (i nie tylko) rodzimego futbolu w boiskowej konfrontacji z drużyną o nazwie KONA, zestawioną z graczy niemieckich klubów, którzy wiele miesięcy wstecz zamienili sportowe stroje na wojskowe mundury.

– Zagrano na boisku przy ulicy Zielonej, niedaleko cegielni (wówczas obiekt niemieckiego klubu VIS, po wojnie noszący nazwę „Trudowyje Rezerwy” – dop aut.). Na widowni zjawiło się – moim zdaniem – około trzech tysięcy widzów (relacja w „Gazecie Lwowskiej” informuje o siedmiu tysiącach obserwatorów – dop. aut.); przeważali Polacy. Na boisku zresztą też, bo nasi wygrali aż 4:1 – Władysław Kłoczko jeszcze dziś ze wzruszeniem wraca do emocji, zafundowanych jemu i innym obserwatorom spotkania niemal 80 lat wcześniej. „Wacek” na boisko posłał skład następujący: Spirydion Albański, Roman Gazda, Władysław Komorkiewicz, Leon Hanin, Edward Dawidowicz, Michał Kraus, Leopold Kaźmierowicz, Kazimierz Górski, Michał Matyas, Aleksander Hawalewicz (po przerwie Aleksander Szymański) i Zbigniew Zwoliński. Większość powojennych źródeł, powołując się na wspomnienia Górskiego i Matyasa, też przytacza wynik 4:1. Wspomina „gadzinówka” natomiast odnotowała rezultat 4:2, przytaczając nazwiska autorów goli dla polskiej drużyny: Matyas, Szymański, Górski i Kaźmirowicz. Rozmiary wygranej nie miały jednak znaczenia; liczył się sam fakt zwycięstwa.

– Nasza radość po ostatnim gwizdku była ogromna – mówi pan Władysław. Na jej demonstrowanie zabrakło jednak odwagi; wokół boiska nie brakowało przecież niemieckich policjantów i wojskowych z bronią gotową do odbezpieczenia w razie zbyt entuzjastycznych nastrojów Polaków.

Warto jeszcze wspomnieć, że niemal wszyscy z polskich uczestników niezwykłej potyczki w pierwszych powojennych latach odbudowywali rodzimy futbol w różnych częściach kraju: w Bytomiu, Łodzi, Krakowie, Warszawie, Przemyślu, Wrocławiu. We Lwowie nie mogli…

„Ksiądz mi przerobi datę”

Niespełna cztery tygodnie później do Lwowa – po raz drugi w okresie niespełna pięciu lat – wkroczyła Armia Czerwona.

Kłoczko: – „Idziemy się zameldować na komisariat IV do wojska” – powiedział nam jeden ze starszych kolegów z Łyczakowa. Poszliśmy w kilkunastu chłopa. Na miejscu okazało się, że od ręki brali rocznik 1925. A ja – o rok młodszy – bardzo chciałem być w wojsku, więc poszedłem do kościoła Św. Antoniego. „Ksiądz mi przerobi datę w świadectwie chrztu” – poprosiłem. Długo rozmawialiśmy. „Chcę walczyć o Polskę” – mówiłem. No i w końcu przerobił – na 1925. Wróciłem na komisariat i… zostałem poborowym w polskim wojsku!

Władysław Kłoczko
Władysław Kłoczko Fot. Dariusz Leśnikowski

No właśnie: w polskim wojsku, a nie w Ludowym Wojsku Polskim. Pan Władysław do dziś zżyma się, gdy ktoś w jego obecności używa tej nazwy. Wtedy, na przełomie lipca i sierpnia, on i jego rówieśnicy z Łyczakowa i sąsiednich lwowskich dzielnic szli się przecież bić o Polskę – nie Polskę Ludową.

– Dopiero później, w Jałcie, zostaliśmy zdradzeni przez Amerykę – mówi nasz rozmówca, choć w lutym 1945, gdy na Krymie toczyły się rozmowy przesądzające losy narodów Europy Wschodniej i Środkowej na kolejne pół wieku, nie mógł mieć świadomości ich wagi. Wtedy wciąż jeszcze wierzył, że jego ofiara złożona na froncie – o niej opowiemy w kolejnym odcinku – ma swój sens: zaowocuje powrotem na ulicę Pijarów. Polityka miała jednak zupełnie inne plany….

(poprzednie odcinki ukazały się 27 i 28 grudnia; ciąg dalszy nastąpi)


RAMKA 1 (Z AKTUALNĄ FOTKĄ KŁOCZKI)

Władysław Kłoczko – rocznik 1926; urodzony we Lwowie; żołnierz 2. Armii Wojska Polskiego, odznaczony Brązowym i Srebrnym Medalem „Zasłużony na Polu Chwały”. Repatriant z Kresów, osiadły w 1946 w Bytomiu. Mimo ran odniesionych na froncie, czynny piłkarz Stali Bobrek (1947–1951); równocześnie kierownik drużyny hokejowej Polonii. Od połowy lat 50. przez kolejne cztery dekady trener trampkarzy w sekcji piłkarskiej niebiesko-czerwonych, a także bytomski „łowca talentów”, który na bytomskich placach, podwórkach i ulicach odkrył wielu późniejszych ligowców.


(Nie)poprawność pamięci

Łatwo – zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy linie podziałów przebiegają czasem przez sam środek rodzinnego stołu w trakcie najważniejszych rodzinnych uroczystości – przypinać łatki, dzielić codzienność na czarną i białą, a ludzi na tych, którzy albo „stali tam, gdzie ZOMO”, albo „tam gdzie my”. Niewielu jest wśród nas tych, którzy – świadomie, jako nastolatkowie – przeżywali czas wojennej hekatomby; doświadczyli frontów przewalających się przez polskie ziemie z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód; żyli obok ludzi, którzy w tych warunkach zapominali, że są ludźmi… Władysław Kłoczko – rocznik 1926 – do takich osób należy. Kiedy opowiada o swoim 95–letnim życiu, nie patrzy na nie (i na wypowiadane zdania) przez pryzmat politycznej poprawności. Pamiętajcie o tym, czytając jego słowa. Mówi, co czuł; co widział na własne oczy, czego doświadczył. Można (powinno się?) mu wierzyć, albo można (powinno się?) traktować jego opowieści z dystansem. Pewne jest natomiast, że trzeba je zapisać, utrwalić dla potomnych, nawet jeśli jakieś oceny, spostrzeżenia, sądy komuś zdają się nieprawomyślne. To nie banalne bajanie dzisiejszych celebrytów w poszukiwaniu klikbajtów, odsłon i lajków. To migawki – nie tylko sportowe, choć sport w nich odgrywa znaczącą rolę – z prawdziwego życia…


Na zdjęciu: Przedwojenna jeszcze fotka z „międzynarodowych” derbów lwowskich, czyli starcie Ukrainy z Pogonią. Z prawej – Michał Matyas. W trakcie niemieckich rządów we Lwowie, Polakom nie wolno było grać w piłkę – poza jednym wyjątkiem.