Władysław Kłoczko wspomina (4). To takie moje Virtuti…

Wiadomość o meczu Warty z Polonią przyniósł jeden z lekarzy. Usłyszałem nazwiska tych, którzy mieli zagrać: Madejski, Matyas, Komorkiewicz, Kozak… Dostałem przepustkę ze szpitala na to spotkanie. Nie było biletów, wpuszczali wszystkich chętnych. Polonia wygrała 3:2, pamiętam trzy gole Lesława Buczmy. Dreszcz emocji był ogromny – czwarta część wspomnień Władysława Kłoczki; tym razem o jego szlaku bojowym i powojennym powrocie do Lwowa.


„Idziemy się zameldować na komisariat IV na ulicy Kurkowej; do wojska” – tak brzmiały słowa jednego ze starszych kolegów Władysława Kłoczki, wypowiedziane w połowie lata’44, już po ponownym wkroczeniu Armii Czerwonej do Lwowa. Pan Władek nie miał jeszcze skończonych 18 lat; odpadł więc podczas pierwszej selekcji poborowych. Trzeba było dopiero sfałszowania rocznika urodzenia w świadectwie chrztu, by i on znalazł się w gronie przyszłych żołnierzy. Zresztą… każda para rąk zdolna dźwigać karabin była wtedy bezcenna.

W pierwszych dniach sierpnia 1944 zapadła przecież decyzja o formowaniu na terenie Lubelszczyzny 2. Armii Wojska Polskiego. Od przejęcia tych ziem z rąk niemieckiego okupanta minęło ledwie kilka dni, nowa administracja nie zdążyła jeszcze zorganizować życia codziennego. – Ze Lwowa do Jarosławia szliśmy pieszo! Dopiero w Jarosławiu wsadzono nas w pociąg i wysłano w kierunku Lublina. Na teren obozu w Majdanku weszliśmy kilka-kilkanaście dni po jego wyzwoleniu. Widok wciąż był wstrząsający… – wspomina Kłoczko. Grupa „lwowska” w owym pociągu liczyła około 150 osób; w wagonach generalnie jechali głównie ochotnicy z Kresów Wschodnich.

Braki kadrowe – mimo ogłoszonej przez Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego mobilizacji, a także wcieleniu do tworzonego regularnego wojska dotychczasowych członków Armii Ludowej, Armii Krajowej (ujawniali się w myśl założeń akcji „Burza”) i Batalionów Chłopskich – były jednak znaczące. Bolączką było też słabe wykształcenie i doświadczenie kadry dowódczej. W piechocie aż 31% oficerów nie przekraczało 25. roku życia, a blisko połowa z nich nie posiadała wykształcenia średniego. Dlatego zaplanowany na półtora miesiąca proces szkolenia pododdziałów znacznie się wydłużył.

– Przysięgę składaliśmy dopiero w listopadzie, na dodatek bez broni! Kilka dni przed jej złożeniem nastąpiło… rozbrojenie naszej grupy! Dlaczego? Dowództwo obawiało się, że większość z nas „pójdzie w las” z tą bronią! – wyjaśnia nasz rozmówca. Po półrocznym okresie „utrwalania władzy” przyniesionej na bagnetach Armii Czerwonej, kadra dowódcza – w znacznej części złożona z oficerów narodowości radzieckiej – nie miała po prostu zaufania dla poborowych.

Boże coś Polskę przez tak liczne wieki…”

Działało to zresztą w obie strony: „krasnoarmiejcy” otoczeni byli złą sławą, a armię polską (formowaną pod patronatem radzieckim) ludność ziem, przez które przewalił się wcześniej Front Białoruski czy Ukraińskim, traktowała z nieufnością, przy czym to… dość delikatne słowo. – W drodze na front przejeżdżaliśmy między innymi przez Radzyń Podlaski.

Zatrzymaliśmy się przy kościele, weszliśmy; niedziela akurat była, więc trwała msza. Ludzie się rozstąpili, spoglądali na nas z dystansem. „To Sowieci!” – dobiegały nas zewsząd szepty, choć mieliśmy na sobie polskie mundury. Dopiero kiedy w kilkadziesiąt gardeł ryknęliśmy wspólnie „Boże coś Polskę…”, wyciągnęły się w naszą stronę ręce, popłynęło trochę łez. Po wojnie wielu mówiło o nas „Ludowe Wojsko Polskie”… Ale kiedy szliśmy na front, kiedy biliśmy Niemców, nikt z nas o władzy ludowej nie myślał. Zresztą niech pan spojrzy… – Władysław Kłoczko wyjmuje z szuflady pożółkły, ale wciąż czytelny papier (reprodukujemy go obok).

Nagłówek nie pozostawia wątpliwości: „Wojsko Polskie”. Data – 3 grudnia 1945; już po demobilizacji naszego rozmówcy, o czym jeszcze będzie mowa. – Nigdy nie służyłem w Ludowym Wojsku Polskim – dopowiada z mocą pan Władysław, który – licząc 164 cm wzrostu – po przysiędze trafił do czołgu, zostając jego kierowcą i mechanikiem. Przygotowanie do tej roli zabrało kolejne dwa miesiące szkolenia. To właśnie ten fakt – plus wspomniana wcześniej nieufność dowódców obu frontów w stosunku do polskich żołnierzy – sprawił, że jego oddział wszedł do walk dopiero na przełomie stycznia i lutego 1945. Warszawa, Kutno, Gniezno, Krzyż – przed te miejscowości wiódł jego szlak bojowy.

Biorąc pod uwagę fakt, że z każdym kolejnym dniem front przesuwał się na zachód, wkraczając w końcu na przedwojenne tereny przygraniczne, z ludnością mieszaną, w końcu zaś – już na ziemie III Rzeszy, coraz częściej Polacy napotykali wyludnione wioski i miasteczka. Kłoczko: – Mieliśmy świadomość tego, że miejscowa ludność – w większości niemiecka – uciekała przed nami, chroniąc się w lasach, zostawiając swe obejścia i gospodarstwa na naszą łaskę i niełaskę. Widziałem więc polskich żołnierzy, który w takich miejscach kłuli ziemię bagnetami, szukając w niej zakopanych przez miejscowych dóbr i skarbów.

Wróg strzela, Pan Bóg kule nosi

Wiosną 2 Armia Wojska Polskiego wyłączona została z tak zwanej operacji berlińskiej i skierowana – w ramach 1.Frontu Ukraińskiego – w kierunku Drezna. W połowie kwietnia’45 rozpoczęła się operacja łużycka. – Pamiętam dramatyczne sceny. Sam miałem ledwie 19 lat, po drugiej stronie widziałem jednak chłopaków wyglądających co najwyżej na 15-latków, którzy ginęli masowo, próbując zatrzymać naszą ofensywę – wspomina pan Władysław.

Ginęli jednak żołnierze po obu stronach; również i on bliski był znalezienia się na liście ofiar. Łużyckie równiny na kilkanaście dni stały się areną między innymi bojów pancernych, które dla Kłoczki i załogi jego czołgu zakończyły się dramatycznie. Pojazd trafiony pociskiem stanął w ogniu, załodze – mimo odniesionych ran – udało się jednak wyjść na zewnątrz. Ba; ratowała również załogę sąsiedniego ostrzelanego i unieruchomionego czołgu sowieckiego.

Wojna w końcu „dogoniła” jednak również pana Władka w brutalny i drastyczny sposób: obrażenia pleców i prawej ręki były bardzo poważne; przez kolejnych już 76 lat kończyna pozostała nie w pełni sprawna, co nie przeszkodziło – uprzedźmy już fakty, o których jeszcze będzie mowa w kolejnym odcinku – naszemu rozmówcy w czynnym uprawianiu sportu…

Po paru dniach spędzonych w lazarecie w Iłowie, 3 maja 1945 Władysław Kłoczko przewieziony został do szpitala w Poznaniu. To były ostatnie dni wojny, ale rannych zwożono jeszcze przez wiele tygodni. Pobyt w placówce przynosił traumatyczne przeżycia. Ot, choćby młody „krasnoarmiejec”, zabandażowany – z powodu odniesionych w walce obrażeń – od stóp do głów. Personel medyczny był bezradny… Kłoczko:

– Położono go na naszej sali i poproszono mnie, bym od czasu do czasu zwilżał mu usta wacikiem. Właśnie usta i oczy były jedynymi odsłoniętymi częściami jego ciała. Wypełniałem gorliwie tę prośbę; trzeciego dnia chłopak zmarł. Nie wiem, co czuł; nie było z nim żadnego kontaktu – to tylko jeden z wielu fragmentów wojennej rzeczywistości. Z pamięcią o nich ci, którzy ją przeżyli, którzy doświadczyli podobnych scen, zmagali się przed kolejne dekady. Pan Władysław – już prawie przez osiem.

Poznańskie oklaski dla lwowiaków

Kapitulacja Niemiec przywitana została z radością; niewielu w Polsce w tamtym momencie zdawało sobie sprawę, że tak naprawdę spod panowania jednego ustroju totalitarnego kraje dostaje się w kleszcze drugiego – równie krwawego i bezwzględnego – systemu. Do normalności było bardzo daleko, starano się jednak odbudowywać przynajmniej jej pozory. W lipcu na przykład – dokładnie 22 lipca, a więc w rocznicę ogłoszenia manifestu PKWN – do stolicy Wielkopolski przyjechała drużyna o nazwie „Polonia”.

Przyjechała z Bytomia, choć tak naprawdę w swych szeregach miała niemal wyłącznie Kresowiaków, a w zasadzie lwowiaków. Kłoczko: – Wiadomość o meczu Warty z Polonią przyniósł jeden z lekarzy. Usłyszałem nazwiska tych, którzy mieli zagrać: Madejski, Matyas, Komorkiewicz, Kozak… Dostałem przepustkę na to spotkanie. Nie było biletów, wpuszczali wszystkich chętnych. Polonia wygrała 3:2, pamiętam trzy gole Lesława Buczmy. Dreszcz emocji był ogromny.

Notatka z „Głosu Wielkopolskiego” o „pierwszym występie lwowiaków po wojnie w Poznaniu”, czyli o meczu Warty z bytomską Polonią. Władysław Kłoczko – mimo niesprawnej ręki i rany pleców – był na trybunach.

Poznańscy dziennikarze – choć przecież „za chwilę” kwestia przynależności państwowej Lwowa stała się tematem zakazanym – doskonale zdawali sobie sprawę z pochodzenia piłkarzy zespołu gości. „Pierwszy występ lwowiaków po wojnie na boisku Warty powitany został hucznymi oklaskami licznie zebranej publiczności” – pisał „Głos Wielkopolski”, donosząc jeszcze między innymi o ceremonii powitania kwiatami kapitanów obu drużyn oraz o… półgodzinnej przerwie, zarządzonej jeszcze w pierwszej połowie „ze względu na huragan, który się zerwał”.

Wiatr w końcu ustał, natomiast deszcz lał już do końca widowiska. Dodać też trzeba, że bezpośrednią transmisję z drugiej połowy przeprowadziło Polskie Radio, a komentatorem był Ludomir Budziński – legendarny dziennikarz i radiowiec wielkopolski, w czasie wojny więzień gestapo w Wilnie, twórca wielu filmów dokumentalnych, od połowy lat 50. związany z tworzącą się Telewizją Polską.

Wzruszenia bydgoskie

Dopiero 30 września Władysław Kłoczko przewieziony został z Poznania do Bydgoszczy, gdzie poddany został operacji pogruchotanych kości ręki. – Tu z kolei poznałem Waldka – Polaka wychowanego w Moskwie, dokąd jego rodzina wywieziona została jeszcze w czasie zaborów. Waldek miał artystyczną duszę, przed założeniem munduru był tancerzem w balecie. W Bydgoszczy „wyrwaliśmy” się pewnego dnia do miejscowego teatru, wydając znaczną część żołnierskiego żołdu na bilety.

Grano akurat „Halkę”; po części baletowej Waldek zerwał się ze swego miejsca, dobiegł pod scenę i ze łzami w oczach bił brawa tancerzom. Wiedział, że jego marzenia o wielkiej karierze prysnęły w momencie, w którym w trakcie walk stracił stopę – opowiada pan Władek. Rehabilitacja po jego operacji trwała ponad dwa miesiące.

Dopiero 20 grudnia 1945 dostał zgodę na opuszczenie placówki. Parę tygodni wcześniej dotarł do niego opisywany już wcześniej – a prezentowany obok – dokument. „Za bohaterskie czyny i dzielne zachowanie w walce z niemieckim najeźdźcą” kapral Władysław Kłoczko odznaczony został Srebrnym Medalem „Zasłużony na polu chwały”.

Najcenniejszy dokument w archiwach Władysława Kłoczki: zaświadczenie o odznaczeniu medalem „Zasłużonym na polu chwały”.

– To takie moje Virtuti Militari – uśmiecha się do dziś nasz rozmówca, pokazując cenny dokument. Medal „Zasłużonym na polu chwały” ustanowiony został przez Zygmunta Berlinga, po raz pierwszy wręczono go dwa lata wcześniej żołnierzom 1 Armii WW, uczestnikom bitwy pod Lenino. Pierwszym wzorem medalu był krążek o średnicy 50 mm z wizerunkiem… Orderu Virtuti Militari z orłem w koronie na tle skrzyżowanych sztandarów: polskiego i radzieckiego.

No i stąd skojarzenie w głowie naszego bohatera, choć przecież doskonale zdaje sobie sprawę z różnic między jego medalem a najsłynniejszym polskim odznaczeniem wojskowym…

20 grudnia 1945 Władysław Kłoczko został przez lekarzy – w rękach których przebywał przez osiem miesięcy – został wypisany ze szpitala i ruszył w drogę do Lwowa. Okrężną drogą – przez Warszawę, Białystok, wreszcie Mińsk (dziś białoruski). Dlaczego tak? Ano jechał w towarzystwie kolejnego ze szpitalnych przyjaciół, rodem z Wilna. W niebezpiecznej rzeczywistości pierwszych powojennych miesięcy, w epoce trwających wciąż jeszcze walk Żołnierzy Wyklętych z nową reżimową władzą, raźniej podróżowało się w towarzystwie druha.

W Mińsku w dworcowym punkcie medycznym obu wymieniono opatrunki, po raz ostatni uściskali się serdecznie, pan Władysław pieczołowicie schował do kieszeni munduru fotkę kolegi z zapisaną na odwrocie dedykacją i po chwili „towarzysze broni” ruszyli w przeciwnych kierunkach; do dwóch metropolii mających niebagatelną pozycję w historii Polski. Chyba nie do końca mieli świadomość, że wracają do Wilna i Lwowa tylko na chwilę…

Rany boskie, trup idzie

– Wysiadłem na dworcu Podzamcze i ulicą Żółkiewską ruszyłem na piechotę na mój rodzinny Łyczaków. Szedłem ulicą Kurkową (dziś Łysenki – dop. aut.), rozglądając się wokół i chłonąc atmosferę rodzinnego miasta. „A może zajrzeć?” – pomyślałem, mijając wejście do kościoła Św. Antoniego (wybudowany w latach 30. XVIII wieku, jeden z dwóch – obok katedry – kościołów katolickich, działających we Lwowie nieprzerwanie od chwili przejęcia miasta przez Sowietów aż do dziś – dop. aut.), znajdującego się przy ulicy o tej samej nazwie (dziś – Marii Zańkowieckiej).

Wszedłem, przeżegnałem się, zobaczyłem w konfesjonale postać pochyloną nad brewiarzem. „Wyspowiadać się chciałem” – szepnąłem przez kratki, prosto do ucha duchownego. „Tylko wie ksiądz, ja ostatni raz w spowiedzi byłem przed pierwszą komunią”… Kiedy po rozgrzeszeniu i długiej modlitwie wyszedłem ze świątyni, już z daleka zobaczyłem dwie znajome postaci. Taż to moje sąsiadki!

„Dzień dobry” – zawołałem do nich z daleka. Zatrzymały się, spojrzały uważniej… „Rany boskie, trup idzie” – krzyknęła jedna z nich i osunęła się na bruk. Do Lwowa zdążyły w minionych miesiącach dotrzeć informacje o mojej śmierci na polu bitwy. Łatwo w nie było uwierzyć, skoro od końca wojny upłynęło już ponad pół roku, a mnie wciąż nie było. W końcu jednak wróciłem.

Tylko… nikogo już w rodzinnym mieszkaniu nie zastałem. Pod moją nieobecność rodzice wraz z siostrą wywiezieni zostali w głąb Związku Radzieckiego; ojciec zresztą już nigdy stamtąd nie wrócił. „Co teraz ze mną będzie?” – rozglądałem się bezradnie po zasypanym śniegiem podwórku przed naszą kamienicą. „Będzie dobrze” – usłyszałem nagle głos, i ktoś objął mnie serdecznie ramieniem…

(ciąg dalszy nastąpi)


Władysław Kłoczko
Władysław Kłoczko Fot. Dariusz Leśnikowski

Władysław Kłoczko – rocznik 1926; urodzony we Lwowie; żołnierz 2. Armii Wojska Polskiego, odznaczony Brązowym i Srebrnym Medalem „Zasłużony na Polu Chwały”. Repatriant z Kresów, osiadły w 1946 w Bytomiu. Mimo ran odniesionych na froncie, czynny piłkarz Stali Bobrek (1947–1951); równocześnie kierownik drużyny hokejowej Polonii. Od połowy lat 50. przez kolejne cztery dekady – trener trampkarzy w sekcji piłkarskiej niebiesko–czerwonych, a także bytomski „łowca talentów”, który na bytomskich placach, podwórkach i ulicach odkrył wielu późniejszych ligowców.

(Nie)poprawność pamięci

Łatwo – zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy linie podziałów przebiegają czasem przez sam środek rodzinnego stołu w trakcie najważniejszych rodzinnych uroczystości – przypinać łatki, dzielić codzienność na czarną i białą, a ludzi na tych, którzy albo „stali tam, gdzie ZOMO”, albo „tam gdzie my”. Niewielu jest wśród nas tych, którzy – świadomie, jako nastolatkowie – przeżywali czas wojennej hekatomby; doświadczyli frontów przewalających się przez polskie ziemie z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód; żyli obok ludzi, którzy w tych warunkach zapominali, że są ludźmi… Władysław Kłoczko – rocznik 1926 – do takich osób należy.

Kiedy opowiada o swoim 95–letnim życiu, nie patrzy na nie (i na wypowiadane zdania) przez pryzmat politycznej poprawności. Pamiętajcie o tym, czytając jego słowa. Mówi, co czuł; co widział na własne oczy, czego doświadczył. Można (powinno się?) mu wierzyć, albo można (powinno się?) traktować jego opowieści z dystansem.

Pewne jest natomiast, że trzeba je zapisać, utrwalić dla potomnych, nawet jeśli jakieś oceny, spostrzeżenia, sądy komuś zdają się nieprawomyślne. To nie banalne bajanie dzisiejszych celebrytów w poszukiwaniu klikbajtów, odsłon i lajków. To migawki – nie tylko sportowe, choć sport w nich odgrywa znaczącą rolę – z prawdziwego życia…


Na zdjęciu: Władysław Kłoczko – kierowca i mechanik czołgu.