Władysław Kłoczko wspomina (6). Łowca talentów

Bajka. Bajeczny mecz. Pokaz futbolu w wykonaniu naszych. Jasiu Liberda. Norbert Pogrzeba. Rysiu Grzegorczyk. Heniu Kempny. Edek Szymkowiak w bramce. Bezradny Górnik. Pół Polski się tego dnia z zabrzan śmiało – szósta i ostatnia część wspomnień Władysława Kłoczki, tym razem opowiadana drżącym ze wzruszenia głosem.


Pierwsze powojenne miesiące w Bytomiu bywały niespokojne. Z Kresów wciąż przyjeżdżały pociągi wiozące Polaków, którym sowiecka władza dawała wybór: odjazd pociągiem na zachód, do Polski w nowych granicach, albo… na wschód, w głąb „krainy powszechnej szczęśliwości” zwanej Związkiem Radzieckim. Wielu repatriantów traktowało wszakże ten stan rzeczy jako tymczasowy. „Pamiętam nasz pierwszy posiłek w domku na Wiejskiej. Mama wyciągnęła ze skrzyni cztery talerze, posiadaliśmy wszyscy, zaczęli jeść.

I nagle mama mówi: „Nie będziemy się wcale rozpakowywać. Przecież Londyn nie pozwoli na to, co nam zrobili, co się z nami stało. My tam za chwilę wrócimy…” – opowiadał mi Kazimierz Trampisz, wysiedlony z rodziną ze Stanisławowa. Radio Londyn – którego już w tym momencie nie wolno było słuchać oficjalnie, więc wszyscy robili to w ukryciu – dodawało otuchy. „Następnego 3 maja będziecie już świętować u siebie w domu; tam skąd przyjechaliście” – mówiono z Anglii.

Ślązacy tymczasem byli u siebie. Też doświadczeni przez wojenną zawieruchę. Ta co prawda przetoczyła się przez region dopiero w początkach 1945, ale – przybierając postać prymitywnego, zazwyczaj pijanego sołdata z kałasznikowem – odcisnęła piętno na tych, co chcieli na tych ziemiach pozostać. Miejscowa gwara krasnoarmiejcom jednoznacznie kojarzyła się z językiem niemieckim. I nie tylko im; Kresowiacy już przed wojną tak właśnie postrzegali „ślonskom godke”: wystarczy wspomnieć bulwersujące okoliczności ligowej wizyty AKS-u Chorzów we Lwowie w 1939. Trampisz raz jeszcze: „Denerwowała nas tam mowa. My jej nie mogli znieść. Budziła nienawiść. Kiedy w tramwaju dwie kobiety zaczęły „godać”, z niemieckimi wtrąceniami, my potrafili wezwać milicjanta. I on je z tego tramwaju wyrzucił”.

Władza patrzy, władza słucha

„My” – czyli ludzie ze Lwowa, Drohobycza, Stanisławowa… – Kaziu trochę przekoloryzował – mówi w 2021 Władysław Kłoczko (jeszcze wróci do kresowo-śląskich relacji w Polonii w dalszej części opowieści). Faktem jest jednak, że i jemu z powodu „godki” – choć raczej trzeba powiedzieć: „szprechania” – pewnego razu włosy zjeżyły się na głowie…

– „Jak się pan czuje między Ślązakami?” – zapytał mnie po pierwszym treningu wspominany już pan Sokół, kierownik Sparty. „Podpisze pan deklarację do klubu?”. „A co mam nie podpisać” – pomyślałem sobie. Rozglądnąłem się wokół, zobaczyłem paru znajomych z roboty, i paru ludzi, którzy pokazali na tym treningu całkiem spore umiejętności. Porozmawiałem jeszcze w domu z żoną i na kolejnych zajęciach odpowiedziałem: „Podpiszę”. Zatarł ręce z radości – wspomina nasz rozmówca. Szefostwu Sparty spieszyło się z dokumentami; drużyna właśnie ruszała na obóz, nowy w niej człowiek musiał mieć wszystkie papiery w porządku. I miał; zaskoczyły go za to niektóre zachowania nowych kolegów…

Kłoczko: – Prawda była taka, że część z nich dopiero po zakończeniu wojny i przyjściu nowej władzy zaczęła uczyć się języka polskiego. By przekazać emocje, łatwiej im było używać niemieckiego. I używali. „Jesteście w Polsce; mówcie po polsku” – prosiłem. I nie chodziło tylko o to, że ten niemiecki mnie „bolał”, że nie rozumiałem, co do mnie mówią…

Nowa system nowa władza instalowała na bazie wszechobecnej inwigilacji obywateli. Można było mieć pewność, że nawet w niewielkim gronie osób znajdzie się ta, która doniesie o treści rozmów stosownym służbom. Rozmawianie w języku niemieckim było więc po prostu niebezpieczne. Na przykład dla wspomnianego kierownika klubu, mającego za sobą bojowy szlak przebyty z armią generała Władysława Andersa.

Pojęcia „żelazna kurtyna” jeszcze nie używano, ale politycznie dzieliła już ona Europę. Tak zwana władza ludowa już tropiła „Andersowców”, szukając na nich haków. Tym najbardziej banalnym – a jednocześnie piętnowanym z pełną mocą – mogło być właśnie przebywanie w towarzystwie osób posługujących się niemieckim – czyli językiem „odwiecznego wroga” nowej władzy. Gazety co rusz donosiły przecież o „likwidacji kolejnych bastionów faszystowskich sił”; a pretekstem do tego mogło być zwykłe „guten morgen”, wypowiedziane w nieodpowiednim miejscu i czasie…

Jak „Epi” do Polonii nie trafił

W Sparcie obyło się ostatecznie bez dramatycznych scen, choć jej piłkarze – grając jako przedstawiciele Opolszczyzny (!), tak zwane Ziemie Odzyskane (między innymi Zabrze, Bytom, Gliwice) przez parę pierwszych powojennych lat piłkarsko przynależne były do tego właśnie okręgu – w walce o mistrzostwo A-klasy jeździć musieli czasami do Niwki, do Sosnowca. – Krzyczano tam na nas „Szwaby” – wspomina pan Władysław. I niekoniecznie związane to było ze śląską gwarą, słyszaną przez widzów na trybunach. Czasem wyrażali oni w ten sposób frustrację faktem, że piłkarze z Górnego Śląska sportowo biją Zagłębiaków na murawie. A bili często, bo drużyna z Bobrka – co już sygnalizowaliśmy w poprzednim odcinku – rzeczywiście miała w składzie niezłych artystów futbolu.

Pamiątkowa – acz nietypowa – fotografia mistrzów Anno Domini 1962. Od lewej, w górnym rzędzie: Paweł Orzechowski, Gerard Lukoszczyk, Jerzy Jóźwiak, Ryszard Grzegorczyk, Teodor Marx; niżej w pojedynkę Henryk Apostel; w środkowym rzędzie: Joachim Pierzyna, Norbert Pogrzeba, Edward Kohut, Henryk Kempny; u dołu: Kazimierz Jarosiewicz, Józef Wieczorek, Józef Dymarczyk, Jan Liberda, Piotr Brol; siedzi Edward Szymkowiak. Fot. Halina Pindór

Kłoczko grywał przecież chociażby u boku Erwina Ernesta Schmidta; tak przynajmniej zapisane miał w wystawionym w 1931 roku akcie urodzenia. Polska nadała mu nowe imię i nowe nazwisko: Edmund Kowal. Prasa wiedziała swoje – całe lata pisała „Kowol”; koledzy z boiska byli natomiast bardzo praktyczni: wołali nań „Epi”. „Epiemu” zaś generalnie było to obojętne: kochał dryblować, kiwać i strzelać bramki.

Pan Władysław: – Pracował w hucie Bobrek jako suwnicowy, ale futbol był dla niego najważniejszy. Potrafił prosto z pracy – brudny jak diabli – przybiec na boisko na trening. Albo na mecz. Pojechaliśmy kiedyś do Lublińca, ograliśmy Spartę, a potem okazało się, że w robocie nikt o absencji nie wiedział. Dostał opieprz od swojego kierownika, pogrożono mu zwolnieniem za bumelkę, ale… rozeszło się po kościach.

Później – niestety – poza piłką „Epi” pokochał też mocniejsze trunki, więc choć miał prawdziwy dar od Boga w postaci wrodzonych umiejętności technicznych, dał się przyćmić wielu innym postaciom w historii Legii (trafił do niej z krakowskiego Wawelu, w którym odbywał służbę wojskową) i zabrzańskiego Górnika.

Bez niego nie byłoby jednak dwóch (pierwszych w historii klubu) tytułów mistrzowskiej Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego z Łazienkowskiej (’55 i ’56), nie byłoby też koronacji zabrzan w 1957 i 1959. – Jak on pięknie grał… – cztery proste słowa, ale też rozmarzony wzrok Władysława Kłoczki po upływie prawie ośmiu dekad od wspólnych z „Epim” meczów są najlepszą recenzją umiejętności i boiskowych popisów Kowala. – Chciałem, żeby przyszedł do Polonii, zaproponowałem go trenerowi Koncewiczowi. Ale „Faja” nie mógł znieść tego, że „Epi” popijał. No i nie było Kowala w Polonii – rozkłada ręce nasz rozmówca.

Lepiej puścić młodego

A przecież Kowal to tylko jeden z paru późniejszych świetnych piłkarzy w szeregach ekipy z Bobrka. Biegał w jej koszulce także Marceli Strzykalski – też wzięty później w kamasze mistrz z Legią, olimpijczyk z Rzymu. No i startował ze Sparty do dużego futbolu Ginter (przemianowany w PRL na Józefa) Dymarczyk. Kłoczko – starszy od niego o 10 lat – już zawiesił buty na kołku. Znalazł sobie nowe zajęcie: chodził po bytomskich podwórkach, parkach, szkolnych boiskach i łąkach, i wyłapywał zdolnych chłopaków z „dzikich drużyn” (drugą wielką postacią, która oddała Polonii w tym zakresie nieocenione usługi, był „Jóźko” Słonecki, też lwowiak oczywiście, pierwszy polski… zawodowiec – w 1925 roku w barwach klubu z włoskiego Triestu; bon vivant kochający życie, z życiorysem wartym osobnej książki), kierując ich na „profesjonalne” treningi do Polonii.

Trzeci – i ostatni – tytuł mistrza Polski juniorów dla Polonii, 30 lipca 1978, po wygranej z warszawską Gwardią na stadionie Wisły w Krakowie. W okularach – trener Paweł Harmak, a potem jego podopieczni: Eugeniusz Wyląg, Henryk Perlak (tyłem, nr 11), Krzysztof Kempny, Mariusz Majowski (nr 16), Ryszard Rosa (do połowy w kadrze). Niemal wszyscy w trampkarzach zaczynali u Władysława Kłoczki. Fot. Halina Pindór

Pilnował też wciąż talentów w Sparcie, teraz już nazywającej się Stal Bobrek. – Pojechaliśmy kiedyś na mecz gdzieś w okolice Bielska (zapewne do Czechowic, z tamtejszą Walcownią piłkarze z Bobrka rywalizowali na trzecim poziomie rozgrywkowym w 1953 – dop. aut.). Trener zapytał mnie wtedy: „Puścić starego czy młodego Dymarczyka do gry?”. Ów „stary” to starszy brat Gintera, Ernest, grający w Stali na prawej pomocy. „Spaść nie spadniemy, awansu też nie będzie – lepiej puścić młodego” – odpowiedziałem.

Zagrał świetnie, wywalczył sobie prawo częstszych występów. Wiedziałem, że będzie z niego dobry piłkarz. „Ginter, a jakbyś poszedł do Polonii?” – zagadnąłem go którego dnia. Długo myślał; bał się tego, nie miał śmiałości rzucić na treningu wyzwanie tuzom polonijnym; w 1954 sięgały one przecież po mistrzostwo kraju. Rozmawiałem z nim wiele razy na ten temat, spotkałem się z jego rodzicami, w końcu przekonałem ich wszystkich.

No i miała z niego Polonia pożytek na lata. A Dymarczyk – w 1954 mogący tylko marzyć o osiągnięciu takiego sukcesu, jaki właśnie stał się udziałem jego przyszłych kolegów – został mistrzem w 1962!

Najlepszy, jaki widział

No właśnie; zróbmy mały przeskok czasowy – o osiem lat. Uzasadniony; finałowe starcie Polonii z Górnikiem – a więc triumfatorów dwóch grup w rozgrywanej wówczas błyskawicznie lidze (dokonywało się w tymże roku przejście z systemu wiosna-jesień na jesień-wiosna) – to najlepszy mecz, jaki widział Władysław Kłoczko. Minęło od niego prawie 60 lat, a on wciąż nie może ukryć emocji, jakie mu wtedy towarzyszyły (nawet jeżeli do ich opisu używa krótkich form). – Bajka. Bajeczny mecz. Pokaz futbolu w wykonaniu naszych. Jasiu Liberda. Norbert Pogrzeba. Rysiu Grzegorczyk. Heniu Kempny. Edek Szymkowiak w bramce. Bezradny Górnik. Pół Polski się tego dnia z zabrzan śmiało – tylko ostatnie zdanie jest nieco dłuższe w ustach naszego rozmówcy.

Wszystko to działo się 21 czerwca 1962 na Stadionie Śląskim, na który przyszło 75 tysięcy widzów! Tu chcieli grać działacze Górnika, bo szybko policzyli potencjalne wpływy z biletów. Sporo tego było, skoro włodarze obiektu zgodzili się zostawić dla siebie tylko 20 procent zysków; reszta trafiła do Zabrza. Kłoczko: – Ale kiedy Polonia przyszła z wnioskiem o wynajęcie obiektu na rewanż, odpowiedź była inna: „Bierzemy 50 procent”. Podrapaliśmy się po głowie (pan Władysław był już wtedy członkiem zarządu bytomskiego klubu – dop. aut.). „A my weźmiemy tylko 15 procent” – powiedzieli wtedy działacze Ruchu, zapraszając na Cichą. Przyjęliśmy propozycję.

Ten rewanż – w roli gospodarza – Polonia przegrała 1:2, ale tytuł i tak zgarnęła; po końcowym gwizdku murawa zaroiła się od tysięcy szczęśliwych fanów bytomskich czarodziejów. Był wśród nich oczywiście i Władysław Kłoczko!

Pan Trener i jego dzieci

To był drugi – i ostatni do tej pory – tytuł mistrzowski seniorskiej drużyny Polonii. Rok później po miano najlepszych w kraju sięgnęli także bytomscy juniorzy, powtarzając ten sukces w 1970 i 1978. W każdej z tych ekip grali zawodnicy, którzy albo zostali przez bohatera tej opowieści skaperowani do klubu, albo przeszli przez jego ręce w grupie trampkarzy. Był wśród nich także Paweł Harmak; o tyle szczególna postać w dziejach tych trzech juniorskich triumfów, że znajdował się… po obu stronach barykady. Zwyciężał w MP’63 jako piłkarz, a 15 lat później prowadził „złotą” drużynę Polonii.

Jego znajomość z Władysławem Kłoczką liczy już sześć dekad; do dziś Panu Trenerowi – bo tak o nim mówi w obecności osób trzecich – służy pomocą w zwykłych codziennych zajęciach. I czasem też podpowie, gdy panu Władkowi – wzruszonemu opowieściami o własnym dzieciństwie, młodości, czasach wojny, polonijnych triumfów i porażek – jakieś nazwisko bądź data wyfrunie z pamięci. Ale ma prawo wyfrunąć – w końcu przeżył (niemal) całe stulecie!

Koniec

Władysław Kłoczko
Władysław Kłoczko Fot. Dariusz Leśnikowski

Władysław Kłoczko – rocznik 1926; urodzony we Lwowie; żołnierz 2. Armii Wojska Polskiego, odznaczony Brązowym i Srebrnym Medalem „Zasłużony na Polu Chwały”. Repatriant z Kresów, osiadły w 1946 w Bytomiu. Mimo ran odniesionych na froncie, czynny piłkarz Stali Bobrek (1947–1951); równocześnie kierownik drużyny hokejowej Polonii. Od połowy lat 50. przez kolejne cztery dekady – trener trampkarzy w sekcji piłkarskiej niebiesko–czerwonych, a także bytomski „łowca talentów”, który na bytomskich placach, podwórkach i ulicach odkrył wielu późniejszych ligowców.


(Nie)poprawność pamięci

Łatwo – zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy linie podziałów przebiegają czasem przez sam środek rodzinnego stołu w trakcie najważniejszych rodzinnych uroczystości – przypinać łatki, dzielić codzienność na czarną i białą, a ludzi na tych, którzy albo „stali tam, gdzie ZOMO”, albo „tam gdzie my”. Niewielu jest wśród nas tych, którzy – świadomie, jako nastolatkowie – przeżywali czas wojennej hekatomby; doświadczyli frontów przewalających się przez polskie ziemie z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód; żyli obok ludzi, którzy w tych warunkach zapominali, że są ludźmi…

Władysław Kłoczko – rocznik 1926 – do takich osób należy. Kiedy opowiada o swoim 95–letnim życiu, nie patrzy na nie (i na wypowiadane zdania) przez pryzmat politycznej poprawności. Pamiętajcie o tym, czytając jego słowa. Mówi, co czuł; co widział na własne oczy, czego doświadczył. Można (powinno się?) mu wierzyć, albo można (powinno się?) traktować jego opowieści z dystansem. Pewne jest natomiast, że trzeba je zapisać, utrwalić dla potomnych, nawet jeśli jakieś oceny, spostrzeżenia, sądy komuś zdają się nieprawomyślne. To nie banalne bajanie dzisiejszych celebrytów w poszukiwaniu klikbajtów, odsłon i lajków. To migawki – nie tylko sportowe, choć sport w nich odgrywa znaczącą rolę – z prawdziwego życia…


Na zdjęciu: Tysiące kibiców bytomskich (jest wśród nich gdzieś i Władysław Kłoczko) na murawie stadionu przy Cichej po zdobyciu przez Polonię drugiego tytułu mistrzowskiego, 1 lipca 1962. Piłkarze w białych koszulkach, od lewej: Józef (Ginter) Dymarczyk, Joachim Pierzyna, Jerzy Jóźwiak, Norbert Pogrzeba.

Fot. Jerzy Bydliński