Wrócił „z niebytu” między słupki

Piszemy „niespodziewanie”, bo przecież latem nikt przy Bukowej – łącznie z najbardziej zainteresowanym – nie krył, że hierarchia katowickich bramkarzy jest jasno ustalona. Numerem jeden był Mariusz Pawełek, wielu „dwójkę” widziało w niepełnoletnim jeszcze – i podobno utalentowanym – Szymonie Frankowskim. Krzysztof Baran? Trochę na wszelki wypadek, z bagażem doświadczenia mogącym się przydać w sytuacjach kryzysowych. – Kiedy bramkarz przychodzi do nowego klubu po okresie, którego… nie chce w ogóle wspominać, po „przejściach”, myśli głównie w dłuższej perspektywie czasowej: spróbować wskoczyć między słupki za jakiś czas, kiedy forma wróci – niespełna 29-letni golkiper i dziś „nie dorabia ideologii” do swego początkowego statusu w klubie. Ledwie cztery ekstraklasowe gry w ciągu trzech wcześniejszych sezonów… – Baran nie mógł przy Bukowej liczyć na wiele.

Puchar i niefart konkurenta

Sezon ruszył, wychowanek Lechii Tomaszów Mazowiecki zaczął go na ławce. Pierwsza szansa gry – tak bywa zazwyczaj – pojawiła się w Pucharze Polski. Baran został bohaterem meczu z Pogonią; wybronił kilka „setek” w trakcie 120 minut gry, a potem i dwa rzuty karne, „przepychając” GKS do 1/16 finału. I… został w bramce na dwa spotkania ligowe; ze względu na fakt, że wspomniany Pawełek walczył wówczas z urazem mięśniowym. Kiedy jednak go wyleczył, wskoczył z powrotem między słupki, choć Baran akurat miał za sobą mecz „na zero z tyłu” – ze Stomilem w Olsztynie. Musiał jednak znów cierpliwie czekać na swą szansę; oczywiście w potyczce pucharowej. Z Jagiellonią puścił gola w… 126 minucie, z rzutu karnego. Ale tym razem już się z bramki „wyautować” nie dał.

Do… dwóch razy sztuka

– Krzysiek rzeczywiście przychodził się do nas odbudować – trener bramkarzy, Andrzej Bledzewski, używa magicznego słowa „odbudowa”. – Pracował naprawdę solidnie, bronił z wyczuciem i w końcu zasłużył na to, by i w lidze znaleźć się w wyjściowym składzie – dodaje. I wyjaśnia, że tym razem u podłoża jego decyzji o przedłożeniu Barana nad Pawełka decydował już nie przypadek – a więc kontuzja tego drugiego – a po prostu wygrana przez tego pierwszego rywalizacja. Miejsca w bramce nie zabrały mu nawet cztery gole puszczone w Tychach; cztery dni później zagrał przeciwko ŁKS-owi i znów – dzięki ostatnim 20 minutom – zwrócił na siebie uwagę obserwatorów. – Oczywiście każdy kolejny występ dodaje pewności siebie. Ale przede wszystkim muszę podziękować trenerowi Bledzewskiemu. Otworzył mi oczy na kilka kwestii, zwłaszcza w kwestii mojego ustawiania się w określonych sytuacjach oraz konkretnych reakcji – Baran nie jest już młodzieniaszkiem, ale kilka trenerskich rad i sugestii najwyraźniej było dla niego nowością.

I generalnie mógłby mówić pewnie o jesieni, w której udało się zrealizować wszystkie plany, gdyby nie… miejsce GieKSy w tabeli. – Indywidualnie udało się osiągnąć cel: wróciłem „z niebytu” między słupki. Szkoda tylko, że w gruzach legły wszystkie plany związane z drużyną. W kontekście jej miejsca w tabeli trudno powiedzieć, że ktokolwiek u nas jest „wygrany”… – zauważa przytomnie golkiper.