Z drugiej strony. Czasem trzeba dostać?

Zabijając czas podczas podróży do Belgii, pośród dziesiątek informacji związanych z czekającym nas środowym meczem, można też było natknąć się na wspominki z 2010 roku.


8 czerwca przypadała dokładnie 12. rocznica klęski w Murcji, gdzie Polska przegrała z Hiszpanią 0:6. Z zaciekawieniem odkurzyłem sobie skład z tamtego towarzyskiego meczu, kiwając ironicznie głową, że przeszedł do historii, a Dariusz Dudka nigdy wcześniej, ani nigdy później nie znalazł się na równie efektownej liście strzelców, z Pedro, Torresem, Fabregasem, Davidem Silvą czy Xabim Alonso. Gorzej, że zaczął tamtą kanonadę samobójem.

Mimo świadomości skali trudności, ani przez chwilę nie przeszło mi przez głowę, że w Brukseli możemy z taką precyzją uczcić tę niechlubną rocznicę, przegrywając drugą połowę najwyżej w całej historii! Zaczęło się pięknie, po golu Roberta Lewandowskiego można było poczuć się jak w ojczyźnie – skoro polscy kibice stanowili tak bardzo widoczną część publiki niemal w każdej części trybun starego Heysel. Tak naprawdę jednak swąd katastrofy unosił się od pierwszego gwizdka i dawał o sobie znać przy niemal każdej ofensywnej akcji Belgów. Dlatego trochę zdziwiły mnie słowa Czesława Michniewicza, zadowolonego z początku drugiej połowy, bo odczucia z nawet dolnej części widowni były zupełnie inne niż zza bocznej linii. Franciszek Smuda 12 lat temu po klęsce w Murcji mówił z typową dla siebie prostotą, że: „Czasem trzeba dostać po ryju. Mecz z Hiszpanią się udał, bez niego kilku zawodników nie wiedziałoby o swoich brakach. Teraz poznali, jak wygląda topowa piłka”.

Dziś poznawać już nie trzeba. Różnica między Belgami a Polakami jest taka, jak między światowej sławy artystą a malarzem pokojowym. Jeden i drugi używa farby, jedni i drudzy uprawiają futbol. Ten sam, ale nie taki sam. Na takich Belgów, zdeterminowanych, żądnych rehabilitacji po wysokiej porażce z Holandią, z niesamowitym Kevinem De Bruyne na kierownicy, po prostu patrzyło się z uznaniem. Oni grają w piłkę, my z tej klasy i tak dysponowanymi rywalami możemy co najwyżej poprzeszkadzać – zwłaszcza że gdy oni gonili jak psy po kolejne gole, nasz sztab pozwolił sobie na trochę personalnych eksperymentów, płacąc za to (głównie wizerunkowy) rachunek. W końcówce z pewnym żalem na te nasze męki patrzyli nawet miejscowi kibice.

Adam Nawałka, zawsze niezwykle powściągliwy w publicznych wypowiedziach, po porażce na mundialu z Kolumbią wzdychał, że różnica jakości indywidualnej była nie do zniwelowania. Tak samo było na Heysel. To powód raczej do refleksji nad stanem polskiego szkolenia, niż złości i smutku – to można czuć obserwując występy młodzieżówki czy kadry U-17 na niedawnych finałach Euro. I do tego można zadać sobie retoryczne pytanie, czy to przypadek, że najodważniej z naszej brygady, dając impuls, wchodząc w pojedynki, grał Nicola Zalewski – czyli akurat ten, który z polskim szkoleniem wiele wspólnego nie miał. Różnica między nim a częścią polskich zawodników była taka, jak między infrastrukturą naszą, a belgijską. Bo pod tym względem, patrząc na stary brukselski stadion, pamiętający mecz otwarcia Euro 2000, akurat wstydzić mogliby się inni. Nim zawitają w przyszłym tygodniu na Narodowy, jeszcze czeka nas sobota w Rotterdamie. Możliwe, że kolejna bolesna. Ale lepiej teraz niż na mundialu, któremu podporządkowane jest wszystko i pod tym kątem sprawdziany z takimi przeciwnikami są bezcenne. Jeśli 22 listopada otwierając katarski turniej z Meksykiem zaprocentują, wszelkie grzechy będą odkupione.


Fot. Paweł Andrachiewicz / PressFocus