Z drugiej strony. Głowy zebrały się w sobie

Tym bardziej, jeśli dotyczy to gry zespołowej, i kiedy turnieje odbywają się nie co roku, a raz na cztery lata. Nie da się ukryć: ta niewielka częstotliwość dodaje tytułowi smaku, uroku i chwały. Cieszyli się tym w przeszłości Włosi, cieszyli się Brazylijczycy, dzisiaj cieszymy się my.

A przyszło to w momencie mało oczekiwanym. Przed turniejem w Bułgarii i Włoszech na każdym kroku podkreślano, że sukcesem będzie awans do najlepszej szóstki, bo drużyna dopiero się rodzi, bo koncepcje personalno-taktyczne trenera Vitala Heynena są obliczone na dłuższą perspektywę, oczywiście olimpijską (2020 rok), bo właśnie te koncepcje same w sobie budziły kontrowersje, zdziwienia fachowców nie wyłączając. W każdym razie poziom oczekiwań sięgał stanów – powiedzmy – średnich. I zapewne ucichłby już lament po ewentualnym wcześniejszym pożegnaniu z mistrzostwami. Trudno przecież nie pamiętać, jak bardzo skomplikowała się droga na szczyt po porażkach z Argentyną i Francją…

Ale w pewnym sensie te właśnie porażki, czy raczej umiejętność pozbierania się po nich, zaświadczają o jakości zespołu. Głowy nie pozostały zwieszone, nie utonęły w kompleksach czy poczuciu bezradności – nie mówiąc już o utraconej wierze – lecz raz jeszcze „zebrały się w sobie”, by ścigać się z marzeniami. Pozostały one przejmująco chłodne, wyrachowane wręcz. Pamiętacie radość po zwycięstwie nad Amerykanami w półfinale? Wybuch tylko na chwilę przybrał euforyczne rozmiary, a zaraz po tym twarze naszych zawodników zasnuło coś w rodzaju powagi.

Ta powaga łatwo dostrzegalna była również w samej końcówce finału z Brazylią, kiedy już tylko niepoprawni optymiści w szeregach „canarinhos” mogli zakładać odwrócenie losów tego meczu. A zatem koncentracja, niedopuszczenie do momentów rozluźnienia, a w ostatecznym rozrachunku siła spokoju – oto walory, które bez wątpienia wsparły naszych siatkarzy; w każdym momencie turnieju.

Pozostając w radosnym nastroju, trudno uciec od wspomnianej olimpijskiej perspektywy, która została wyznaczona Heynenowi. Podobnie jak Stephanowi Antidze w 2014 roku w kontekście igrzysk w Rio de Janeiro, które nam się nie udały. A w związku z tym nie uciekniemy od pytań w rodzaju: Jak ta kadra będzie prezentować się w konfrontacji z pomniejszymi, a raczej pośrednimi celami (Liga Narodów, mistrzostwa Europy)? Jakie zmiany personalne w niej zajdą (będą musiały zajść)? Jak w czasie pozostającym do Tokio zadbać o młodzież? Czy możliwe będzie tak długo utrzymanie „chemii” między trenerem i zawodnikami? Itd., itp.

W niedalekiej przyszłości takie i inne pytania trzeba będzie sobie postawić – i odpowiedzieć. Chociażby po to, by uniknąć takiego rozczarowania, jak w Rio. Dwa lata po tym, jak szaleliśmy po zdobyciu mistrzostwa świata w Katowicach.