Z drugiej strony. Grygierczyk: Żeby głowy były twarde

No ale zmierzyli się z beniaminkiem, więc wszystkie ich przewagi można było traktować jako rodzaj wyższości starego wyjadacza nad nuworyszem.

Te przewagi miały ulec weryfikacji wczoraj w Szczecinie, z chwaloną – przynajmniej za końcówkę ubiegłego sezonu – Pogonią. Weryfikacja przebiegła dla gliwiczan nader pomyślnie, bo gospodarze, przynajmniej długimi okresami, wydawali się jeszcze bardziej przytłoczeni niż przed tygodniem sosnowiczanie. Piłkarze Piasta szybko trafili raz i drugi – skądinąd za sprawą piłkarzy bardzo chwalonych za występ na Stadionie Ludowym – i potem przebieg wydarzeń mogli podporządkować swojej woli.

Powiecie – to tylko dwa mecze, absolutnie zatem nie pora na wyciąganie dalej idących wniosków. Mądrzejsi to będziemy w okolicach października czy listopada, kiedy to w nogach piłkarzy każdej z drużyn będzie co najmniej kilkanaście meczów, z nieznanym w tej chwili stanem punktowego konta. I oczywiście pełna z tym zgoda. Trzeba się jednak zgodzić i z tym, że Piast, nie dokonując rewolucji w składzie – można co najwyżej mówić o nieznacznej ewolucji i to ze wskazaniem na osłabienie – wszedł na inny pułap jakościowy i… psychologiczny.

To już nie jest drużyna chaotyczna, zastraszona, bojąca się własnego cienia, lecz taka, która wie, co i jak ma grać. W tym momencie warto sobie przypomnieć, że Piast wyjątkowo nie lubił ekstraklasowych występów w Szczecinie. Odniósł tam jedno zwycięstwo (5 lat temu), a poza tym trzy razy zremisował i poniósł osiem porażek. Mogło to w gliwiczanach jakoś „siedzieć”, abstrahując oczywiście od tego, że dla wielu z nich to pewnie wyłącznie suche, historyczne zapisy.

4 sierpnia, w trzeciej kolejce, zespół Waldemara Fornalika wreszcie zagra na własnym stadionie – z Zagłębiem Lubin, które dzięki odrobinę lepszemu bilansowi bramkowemu jest liderem ekstraklasy. I już dzisiaj można się zastanawiać, czy własny obiekt będzie atutem gliwiczan, czy może… obciążeniem. Uwzględniając – mówiąc eufemistycznie – trudne relacje z tą częścią publiczności, którą zwyczajowo nazywa się młynem, i generalnie z marną średnią frekwencją przy Okrzei, z niejakim trudem można mówić o zaletach grania „u siebie”.

Ale właśnie w związku z tym będzie to swoisty test na to, co stało się z gliwiczanami w minionych dniach i tygodniach. Kto wie, czy nie ważniejszy i bardziej wiarygodny (na odporność i twardość ich głów) niż spotkania w Sosnowcu i Szczecinie. Bo może w pewnej mierze zadecydować o tym, jak sportowo – i w jakiej atmosferze – przebiegać będzie cała runda lub wręcz cały sezon.