Z drugiej strony. I po co?

„Każdy to powie. Czternastokrotni mistrzowie!” – można usłyszeć z trybun stadionów w Zabrzu i Chorzowie. Gdy ktoś napisze w tekście lub powie „14-krotni mistrzowie”, na myśl przychodzą mi – zawsze i wszędzie – „Niebiescy” i „Trójkolorowi”. I to nie tylko dlatego, że się na Górnym Śląsku urodziłem i tu żyję…

Domyślam się, że można mieć na tym punkcie obsesję. I to prawdziwą. Kibice Ruchu i Górnika oddaliby wszystko za 15 gwiazdkę – po to, by wyprzedzić odwiecznego rywala zza miedzy. Po to, by nawiązać do swojej wspaniałej i niestety odległej historii. Domyślam się też, że w stolicy te 14 gwiazdek dwóch śląskich klubów mocno kłuło w oczy. Bo Legia po względem organizacyjnym i finansowym przerasta nie tylko dwa śląskie kluby, ale i resztę ligi. I właśnie tu dochodzimy do tego, co dziwi mnie najbardziej. Że w stolicy wcale nie musiano się wygłupiać z naciąganą jak cięciwa łuku akcją z 14 tytułem mistrzowskim.

Prawdopodobieństwo, że Legia w najbliższym czasie nie tylko zrówna się z Górnikiem i Ruchem, ale i wyprzedzi te kluby, jest takie, jak to, że po upalnym i gorącym lecie w końcu przyjdzie ochłodzenie. Jasne, że czasem zaskoczyć może Lech czy Jagiellonia, tak jak niedawno zrobił to choćby Śląsk Wrocław. Ale prawa silniejszego na dłuższą metę się nie zmieni.

Dlatego „brudzenie się” mistrzostwem z 1993 roku jest dla mnie czymś podobnym do emocjonowania się wyścigami kolarskimi w czasach, gdy w peletonie rywalizowali „czyści” z tymi, co się szprycowali. To nie sport – to teatr i oszustwo. Nie wiem, czyj to pomysł, ale zdecydowanie bardziej szanowałem prężenie muskułów w stolicy trzy sezony temu, gdy Legia szykowała się na obchody jubileuszu 100-lecia klubu, a imprezę popsuć chciał „mały i biedny” Piast. Gliwiczanie byli o krok od historycznego tytułu. Legia – widząc, co się dzieje – zakasała rękawy: były transfery, była mobilizacja – jak na wojnie. I zgarnęła tytuł. Jeżeli dziś przy Łazienkowskiej mają kompleks 14. gwiazdki – proszę bardzo, sięgnijcie po nią. Na boisku.