Z drugiej strony. Jedźmy, tam gra ten Kiwior

W przerwie zimowej sezonu 2015/16 GKS Tychy pod wodzą Kamila Kieresia rozegrał całą rundę… sparingów, na których liczbę pokątnie narzekano, m.in. z powodu pozostawiającego trochę do życzenia stanu sztucznego boiska przy liczącym sobie wtedy ledwie kilka miesięcy nowym stadionie na Edukacji 7.


W jednym z tych sparingów, z trzecioligowym Sokołem Aleksandrów Łódzki, po dośrodkowaniu Marcina Radzewicza z rzutu rożnego gola głową strzelił niejaki Jakub Kiwior – tyszanin, wychowanek miejscowych klubów, jeszcze 15-letni, ale mającym w sobie to coś widoczne na pierwszy rzut oka. O graniu w pierwszym zespole GKS-u oczywiście na dłuższą metę mowy nie było, trwała trudna walka o powrót do pierwszej ligi, a hierarchia środkowych obrońców w zespole była ukształtowana: stanowili ją Daniel Tanżyna, Tomasz Boczek i Seweryn Gancarczyk. Kilka miesięcy później GKS awansował, bez żadnego udziału Kiwiora, który trafił do akademii Anderlechtu Bruksela. Choć miało się świadomość jego istnienia, to naturalnie na jakiś czas zniknął z radarów.

Gdy grał już na Słowacji – w Podbrezovej, a potem Żylinie – znany na Śląsku sportowy fotoreporter Michał Chwieduk niejednokrotnie namawiał mnie na wycieczkę za południową granicę. „Jedziemy, tam jest ten Kiwior, pogadałbyś!”. Namówić nie dałem się ostatecznie ani razu i w świetle zdarzeń z ostatnich dni mogę tylko żałować. Można byłoby teraz powiedzieć, że widziało się w akcji Kiwiora na długo, nim ktokolwiek pomyślał, że może trafić do reprezentacji czy tak wielkiego klubu jak Arsenal.

Wspominając słowackie losy Jakuba z Tychów nasuwa się refleksja, że gratulacje za ten transfer należeć się będą naturalnie nie tylko samemu piłkarzowi, ale w bardzo, bardzo znacznym stopniu jego menedżerom, którzy tak zaprogramowali tę karierę, że w wieku 23 lat – 7 lat od sparingu z Sokołem Aleksandrów Łódzki – znalazł się w liderze Premier League. Kroczył w stronę Londynu drogą nieoczywistą. FairSport, polsko-słowacka agencja, której twarzami są Ślązacy Paweł Zimończyk i Rafał Kędzior, zasłużyła na wielkie słowa uznania. Podejrzewam, że niełatwo było przekonać 3,5 roku temu nastolatka dość harmonijnie rozwijającego się w Brukseli, m.in. pod okiem gwiazdy belgijskiego futbolu Vincenta Kompanego, że słuszniejszym krokiem od toczenia karkołomnej walki o miejsce w pierwszej drużynie silnego Anderlechtu będzie przeprowadzka do 4-tysięcznej mieściny pod Bańską Bystrzycą.

Cofnął się, ale tylko po to, by nabrać rozpędu. Z Zeleziarne Podbrezova spadł co prawda ze słowackiej ekstraklasy, ale szybko przejęła go Żylina. Portal interia.pl wspomina, że dwa lata temu wykupić go mogły stamtąd Lech i Legia, ale uznały cenę 1,5 mln euro za zbyt wygórowaną. Na szczęście dla Kiwiora. W Spezii otrzaskał się w Serie A, w czerwcu zadebiutował w reprezentacji Polski. Po czerwcowym 1:6 z Belgią na Heysel ówczesny selekcjoner Czesław Michniewicz rzucił, że „ta porażka będzie w nas długo siedziała”.

W Kiwiorze siedzi do dziś – bo właśnie tuż po niej, w Rotterdamie z Holandią, wskoczył do składu i miejsca już nie oddał. Gdy po rewanżu z Belgami stałem w mixed zonie w katakumbach Stadionu Narodowego, a przechodził przez nią właśnie Kiwior, miałem wrażenie, że nie wszyscy przedstawiciele mediów kojarzą jeszcze jego twarz. Przeszedł niemal niezauważony. Niezależnie od tego, jak potoczą się jego losy w Arsenalu, możemy być pewni, że w najbliższych latach siłą rzeczy będzie jedną z twarzy polskiej piłki. Tyska ziemia, choć ekstraklasę widziała w swoich dziejach łącznie przez raptem kilka lat, wydając na świat Kiwiora, a wcześniej Jakuba Świerczoka, Arkadiusza Milika czy Szymona Żurkowskiego, okazała się futbolowo wyjątkowo żyzna.


Fot. Marcin Bulanda / PressFocus